Reklama

Ukraiński parlamentaryzm: prawem i pięścią

Własne ręce, oparcia i pulpity foteli wyrwane z podłogi posiedzeń sali parlamentarnej, race, butelki wody mineralnej – wszystko może służyć w Kijowie wsparciu politycznych argumentów opozycji.

Aktualizacja: 04.06.2016 15:58 Publikacja: 02.06.2016 12:45

Debata parlamentarna w siczowych klimatach: Kijów, grudzień 2015 r.

Debata parlamentarna w siczowych klimatach: Kijów, grudzień 2015 r.

Foto: AFP, Sergei Supinsky

On mnie, k..., w mordę dał! Ja chcę wystąpić w imieniu frakcji! – wrzeszczał lider Partii Radykalnej Ołeh Laszko, podskakując pod miejscem, na którym siedział ówczesny przewodniczący parlamentu (a obecnie premier) Wołodymyr Hrojsman. Skonsternowany przewodniczący próbował uspokoić wykrzykującego szefa radykałów, ale kiepsko mu to szło, bo bójka trwała w najlepsze w głębi sali. Tyle że już nie Laszko tłukł się z byłym dowódcą batalionu ochotników „Ajdar", ale obecnie deputowanym Serhijem Melnyczukiem. Za Laszką, który zresztą sam sprowokował Melnyczuka, wstawił się były zastępca dowódcy batalionu ochotników „Azow", ogromny deputowany z Partii Radykalnej Ihor Mosijczuk.

Gdy przynajmniej wagowo „radykałowie" uzyskali przewagę nad ajdarowcem, uszkadzając drzwi i rozwalając stand pod lożą prasową, bójka ciągnęła się w kuluarach, wciągając część obecnych na sali deputowanych. Mało kto jednak chciał rozdzielać walczących – w przypadku weteranów wojny to naprawdę niebezpieczne zajęcie. Zrozpaczony Hrojsman, nie mogąc zaprowadzić porządku, zawiesił obrady parlamentu.

„Wieczny hit naszego parlamentu" – smętnie podsumowali dziennikarze kolejne mordobicie deputowanych. „Hit", gdyż nieodmiennie przyciąga uwagę telewidzów, niszcząc coraz bardziej wizerunek samej Rady. Tym bardziej że nie ma miesiąca, by na jej sali posiedzeń ktoś nie wziął się za czuby. Eksplodujące emocje nie omijają nawet kobiet. Jedna z deputowanych z partii Batkiwszczyna oberwała butelką wody mineralnej po głowie od deputowanego, którego próbowała namówić, by nie naruszał porządku obrad, przerwał gadać i zszedł z trybuny.

– Ja bym wyzwał na pojedynek, ale poza siedzibą parlamentu – próbował rok temu łagodzić inny spór ówczesny wiceprzewodniczący Rady i były dowódca samoobrony Majdanu Andrij Parubij.

Czytaj także:

– Trochę to wygląda, jakby nasi deputowani byli dziedzicami polskiej tradycji szlacheckiej z jej rozdętym poczuciem honoru i obrony godności własnej, za wszelką cenę i bez względu na konsekwencje – mówi kijowski politolog Wołodymyr Fesenko. – Poważnie jednak mówiąc, korzenie problemu są znacznie płytsze, nie sięgają wcale XVII wieku. To po prostu niewielka kultura osobista i polityczna oraz podwyższona emocjonalność sporów politycznych, spowodowana postrewolucyjną sytuacją i cały czas trwającą wojną. Parafrazując Lenina: to dziecięca choroba demokracji – dodaje.

Reklama
Reklama

Kodeks z chuligańskich podwórek

Szczególnie podatni na eksplozje politycznych namiętności są właśnie weterani rewolucyjnego Majdanu i wojny w Donbasie. Najbardziej znany jest z tego były dowódca lwowskiej sotni na Majdanie Wołodymyr Parasiuk. Rozgłos zdobył w lutym 2014 roku, gdy zerwał porozumienie negocjowane przez europejskich polityków z ówczesnym prezydentem Wiktorem Janukowyczem i zapowiedział, że jeśli Janukowycz nie ustąpi w ciągu 24 godzin, to rozpocznie się szturm jego siedziby. Przerażony prezydent uciekł z Kijowa tej samej nocy. Parasiuk zaś w niczym nie zmienił radykalizmu swoich zachowań również w dzisiejszym parlamencie, co bez przerwy prowadzi go do bójek z innymi deputowanymi.

Ale Parasiuk przynajmniej zachowuje się spontanicznie, gdy tymczasem znaczna część deputowanych z innych frakcji używa pięści na zimno jako rodzaju darmowej reklamy w telewizji. Bójki w Radzie bowiem zawsze trafiają do ogólnokrajowych stacji. Do takich bojowników należy między innymi odwieczny prowokator Ołeh Laszko. Tyle że wśród weteranów rewolucji i wojny takie zachowania mogą się źle skończyć, o czym przekonał się na własnej skórze.

O dziwo, dzisiejsza „dziecięca choroba demokracji" dotyka wyłącznie opozycji. Przy czym w samym parlamencie jest jej kilka rodzajów: zwykłe partie opozycyjne wobec rządzącej koalicji, partie, które z koalicji trafiły do opozycji (tzw. nowa opozycja), opozycja wewnątrz samej koalicji, opozycja wobec prezydenta – ale nie rządu itd. Zasada jest prosta – im bardziej opozycyjna jest opozycja, tym bardziej emocjonalnie uczestniczy w sporach. Być może wynika to z frustracji wywołanej brakiem wpływu na podejmowane decyzje. Bowiem im bardziej opozycyjna opozycja, tym mniejsza frakcja parlamentarna i mniejszy wpływ na rzeczywistość.

Kijowski dziennikarz opowiadał mi, że sam widział, jak jeden z liderów dawniej rządzącej Partii Regionów zbiegłego prezydenta Janukowycza, a obecnie deputowany zmarginalizowanego, ale bardzo opozycyjnego Bloku Opozycyjnego Nestor Szufrycz próbował sprowokować do bójki ówczesnego premiera Arsenija Jaceniuka. Co wywołało niesmak wszystkich obecnych, gdyż Jaceniuk jest dość szczupły, a w dodatku nosi okulary, co od razu wyklucza go z udziału w siłowych rozgrywkach parlamentarnych.

Taki przynajmniej – nieco chuligański – kodeks honorowy wyznawali (i chyba wyznają) deputowani: „okularników" nie ruszać. Wziął się prawdopodobnie rzeczywiście z chuligańskich podwórek, a dokładniej klubów sportowych, do których uczęszczała podwórkowa ferajna (zwana też z rosyjska „szpaną"). Zdumiewająco wielu deputowanych bowiem trenowało lub trenuje sporty walki. Szczególnie dużo jest ich ze wschodnich rejonów Ukrainy, co sprawia że dawniej Partia Regionów zbiegłego prezydenta, a obecnie powstałe z niej różne ugrupowania. jak Blok Opozycyjny, przodują w chuligańskich zachowaniach.

Prawie nieznane są za to przypadki, by w bójkach uczestniczyli deputowani koalicji rządzącej, przede wszystkim samego Bloku Petra Poroszenki. No chyba że jako ofiary, jak wtedy gdy kilku z nich oberwało od „radykała" Andrija Łozowego kulami, na których przykuśtykał na posiedzenie. Nie do końca jednak jest jasne o co wybuchł spór i czy aby na pewno dotyczył polityki.

Reklama
Reklama

Druga bitwa o Sewastopol

Jednak stosowanie siły fizycznej przez opozycję nie jest wcale związane wyłącznie z obecnym okresem dogasającej rewolucji. Eksplozja nastąpiła w parlamencie już w latach 2002–2003, gdy Ukraina pogrążona była w marazmie pod rządami prezydenta Leonida Kuczmy. Bójki zaczęła inicjować demokratyczna opozycja, najpierw niezgadzająca się z jego polityką (i pozbawiona wszelkiego na nią wpływu), a potem protestując przeciw prześladowaniu swoich liderów. Po pomarańczowej rewolucji rej w rozróbach wiodła z kolei prorosyjska opozycja. Gdy wreszcie objęła władzę, nastąpiła kulminacja parlamentarnych bitew.

W kwietniu 2010 roku Janukowycz podpisał porozumienia charkowskie z Rosją, zezwalające na stacjonowanie jej Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu przez kolejne 25 lat w zamian za obniżenie ceny gazu. Opozycja oskarżająca prezydenta o zdradę i naruszenie suwerenności kraju najpierw domagała się debaty nad porozumieniami, potem zaczęła blokować trybunę parlamentarną, nie dopuszczając do głosu rządzącej większości. W końcu obie strony politycznego sporu ruszyły na siebie ławą, po drodze wyrywając oparcia i dzienia foteli w sali posiedzeń. – To była prawdziwa wojna – wspominał kijowski dziennikarz. Kilku deputowanych odwieziono wprost do szpitala.

Wtedy to dzisiejszy przewodniczący parlamentu Andrij Parubij zyskał złośliwy przydomek „terrorysta". Przyniósł bowiem na pamiętne posiedzenie race dymne, za pomocą których chciał wykurzyć deputowanych rządzącej większości z sali.

Pomijając jednak cechy charakterologiczne deputowanych, należy stwierdzić, że mieli się o co bić. Jedna potajemnie podjęta decyzja Janukowycza kierowała cały kraj z drogi na Zachód w stronę Wschodu. Stawka, o którą walczono, sprawiała, że starcia polityczne były brutalne. Znacznie bardziej niż obecnie, gdy mimo widowiskowości bójek nikt nie śmie otwarcie agitować za sojuszem z Rosją.

Sami deputowani też już mają trochę dość zwyczajów, które uniemożliwiają im normalną pracę. Wszyscy się bowiem boją, że może ich za to rozliczyć „ostatnia instancja" – Majdan. Dlatego próbują zawrzeć ponadpartyjny kompromis, by dokonać najprostszej rzeczy – zmienić regulamin parlamentu i zakazać na przykład wnoszenia urządzeń nagłaśniających na salę obrad czy blokowania trybuny. Wszystko zgodnie z zaleceniami specjalnej komisji byłego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Pata Coxa, która obserwowała pracę ukraińskiego parlamentu.

Jak ucywilizować oponenta

Co to takiego opozycja i kto u nas jest opozycją? Kto ją wyznaczył? – pytał 15 lat temu ówczesny prezydent Leonid Kuczma z trybuny parlamentu w sposób charakterystyczny dla członka byłej radzieckiej nomenklatury. Prezydent zły był wtedy na przeciwników za rozkręcającą się akcję „Ukraina bez Kuczmy".

Reklama
Reklama

Ale to on sam był jednym z pierwszych, który zrozumiał, że opozycja jest trwałym elementem sceny politycznej współczesnej Ukrainy, i próbował nadać jej jakieś instytucjonalne prawa. Tyle że prezydent chciał z niej zrobić coś w rodzaju „kieszonkowych przeciwników politycznych", obdzielając materialnymi przywilejami i żądając w zamian przynajmniej częściowego posłuszeństwa. Podchodził do tego pragmatycznie. Frakcje opozycyjne miały wtedy tylu członków, że mogły zrywać posiedzenie parlamentu, blokując na przykład dostęp do trybuny parlamentarnej i odganiając przeciwników. Takie oblężenia mogły ciągnąć się całymi dniami, niszcząc porządek obrad i uniemożliwiając pracę Rady.

Zupełnie jakby mniejszość stosowała staropolską zasadę liberum veto.

Obecnie poszczególne partie mają za mało szabel na takie protesty. Jedyne co może zrobić na przykład Partia Radykalna, to blokować trybunę przez kilka godzin, dopóki broniący dostępu nie zgłodnieją i nie rozejdą się na posiłek. Próbowano znaleźć wyjście pośrednie, wnosząc na salę obrad łóżka składane, by rozstawić je na trybunie, ale wywołało to jedynie salwy śmiechu. Parlament kijowski, choć krętą drogą, oddala się od czegoś, co można by uznać za tradycję parlamentaryzmu I Rzeczypospolitej.

Po 2000 roku prezydent i opozycja naprzemiennie zgłaszali kolejne propozycje ustaw próbujących wpisać partie opozycyjne w system władzy, by potem je odrzucać. W sumie takich prób regulacji było kilkanaście. Najdalej poszła wtedy Julia Tymoszenko, domagając się obdzielenia opozycji pełnomocnictwami należnymi władzy państwowej (np. w zakresie kontroli administracji).

Natknęła się jednak na opór środowiska... ekspertów i politologów. Przypomnieli oni wszystkim politykom, którzy nie są zawodowymi politologami, że w prawie żadnym kraju europejskim (za wyjątkiem Wielkiej Brytanii i niektórych części Niemiec, np. Wolnego Miasta Hamburga czy landu Szlezwik-Holsztyn) opozycja nie ma oficjalnego statusu zapisanego w ustawach. A na Ukrainie w dodatku jest to niemożliwe z powodu rozdrobnienia sceny politycznej, co stanowi przeciwieństwo sytuacji zdyscyplinowanych i podzielonych na dwa obozy Brytyjczyków.

Reklama
Reklama

Możliwe jest za to wzięcie partii politycznych, które dostały się do parlamentu, na budżetowy garnuszek. Rozwiązanie, jakie ma coraz więcej przeciwników w Polsce, na Ukrainie uważane jest ratunek dla państwa. Dotychczas poszczególne ugrupowania dostawały pieniądze od oligarchów, karnie wykonując ich zalecenia na sali obrad. – Teraz, jeśli oligarchowie będą dawać, to oczywiście ktoś weźmie. Chciwość ludzka jest niezmierzona. Ale finansowanie przez miliarderów nie będzie rozwiązaniem systemowym, tylko ściganą prawnie anomalią. No i nie będzie im już tak łatwo lobbować swoich interesów w skali całego państwa – mówi jeden z kijowskich ekspertów.

Majdan – ostatnia instancja

Ale oligarchowie potrafią kupować nie tylko partie polityczne, ale i całe protesty społeczne. W czasie rządów prezydenta Juszczenki zwalczająca go prorosyjska opozycja (wsparta pieniędzmi miliarderów z Donbasu) zwoziła autobusami do Kijowa tysiące ludzi na protesty pod parlamentem. Między sobą w luksusowej kijowskiej restauracji Biblioteka ich organizatorzy nazywali ten proceder „naganianiem biomasy". Miał to być ich anty-Majdan, po zwycięstwie tego prawdziwego w pomarańczowej rewolucji. Tyle że protesty rozlazły się same, gdy tylko strumień pieniędzy zaczął wysychać.

Uporczywe próby sformowania „fałszywego Majdanu" spaliły na panewce. Ale już wtedy sława tego prawdziwego była taka, że prorosyjska opozycja za wszelką cenę chciała mieć własny. Tyle że fałszywe było nawet miejsca jego tworzenia. Nie na placu Niepodległości w centrum miasta, tylko w parku, w pobliżu budynku parlamentu.

Do prawdziwego brakowało im zajadłości i determinacji, jaką daje tylko przekonanie o walce w słusznej sprawie. „Jeśli to prawdziwy, to na długo" – mówią w Kijowie o takich protestach.

„W każdej niezrozumiałej sytuacji zakładaj Majdan" – śmiali się jednak na Ukrainie. W samej stolicy od 1991 roku przywykli do widoku namiotowych miasteczek w centrum miasta. Najpierw pod wielkim pomnikiem Lenina, a po jego zburzeniu już na placu o nazwie Majdan Niepodległości, w kształcie znanym całemu światu. Pierwsze protesty „na Majdanie" organizowali jeszcze członkowie radykalnych organizacji studenckich przeciw zapomnianemu już premierowi świeżo postradzieckiej Ukrainy Witalijowi Masołowi. Jak przystało na członka radzieckiej jeszcze nomenklatury, gdy tylko objął władzę swymi decyzjami, pogłębił kryzys w kraju, wywołując gwałtowny „namiotowy" sprzeciw. Pierwszy w długim szeregu, aż do tragicznych dni zimy 2014 roku.

Reklama
Reklama

- Jeśli szukamy jakichś historycznych analogii, to Majdan (czy też Majdany) najbardziej przypominają kozackie obozy warowne lub wojskowe, ze swoimi barykadami i namiotami – śmieje się Fesenko.

„Otaborzywszy się z szybkością, kozakom tylko właściwą" – pisał Henryk Sienkiewicz jeszcze w „Ogniem i mieczem". Teraz możemy powiedzieć: pisał proroczo. Szybkość z jaką protestujący skrzykiwali się na kolejne majdany okopywali się w centrum miasta a potem trwali w swym oporze naprawdę przypomina zajadłość zaporoskiej piechoty. Wielokrotnie rozbijali namioty przy trzaskającym mrozie. I trwali tam wbrew wszystkim i wszystkiemu. Dzięki temu Majdan stał się symbolem opozycyjności i niezgody.

Jego cień to teraz już coś w rodzaju miecza Damoklesa, który wisi nad rządzącymi – obecnymi i przyszłymi. Ostatnia instancja, do której odwoływali się najbardziej zdesperowani. Czy teraz też tak będzie ? Tak naprawdę to właśnie stanie się sprawdzian rozwoju demokracji na Ukrainie: czy wystarczy zwykła opozycja, czy też Majdan jeszcze do czegoś będzie musiał służyć.

Ostatni protest sprawił, że każdy, kto będzie chciał w przyszłości rozbić namiot w centrum Kijowa, będzie wiedział, jak wiele ryzykuje. Po pomarańczowej rewolucji wiadomo było, że można zostać pobitym, po rewolucji godności –że można zostać zabitym. To wpłynie na ostrość i determinację przyszłego protestu – jeśli do niego będzie musiało dojść.

Przy czym tylko niewielu rządzących decydowało się na rozbicie protestu siłą. Jeszcze na początku lat 90. władze przekonały się, że daje to zupełnie odwrotny efekt. Za bitymi ujmują się bowiem mieszkańcy milionowej stolicy i protest urasta do monstrualnych rozmiarów. O czym pewnie nie wiedział uciekinier Wiktor Janukowycz. Nikt mu nie powiedział, a on sam był z innego świata: dyscypliny, rozkazu i „naganiania biomasy".

Reklama
Reklama

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Jan Maciejewski: Zaczarowana amnestia
Plus Minus
Agnieszka Markiewicz: Dobitny dowód na niebezpieczeństwo antysemityzmu
Plus Minus
Świat nie pęka w szwach. Nadchodzi era depopulacji
Plus Minus
Pierwszy test jedności narodu
Plus Minus
Wirtualni nielegałowie ruszają na Zachód
Reklama
Reklama