Wymuszona sytuacją konfliktową w Sejmie przerwa w posiedzeniu Izby do 25 stycznia to dobra okazja do odpoczynku, tym bardziej że od 16 grudnia, od burzliwego uchwalenia budżetu w Sali Kolumnowej, to już ponad miesiąc. Ponad miesiąc bez nowych ustaw, a państwo i społeczeństwo może nieźle funkcjonować.
Nie jest to szczególne odkrycie. Polska demokratyczna przerabiała ten temat w lecie 1993 r., kiedy niespodziewanie upadł rząd Hanny Suchockiej i zarządzono wybory parlamentarne, tymczasem w planie było wprowadzenie zupełnej nowości podatkowej – VAT. Pojawiły się głosy, że bez parlamentu, bez nowych ustaw nie da się wprowadzić tej dużej reformy. Ktoś przytomnie wtedy przypomniał, że państwo ma nadmiar przepisów, a nie niedobór i sobie poradzi. I sobie poradziło.
Później akcesja do Unii i masa przepisów przed nią i potem oraz nowa konstytucja nakręciły taśmową produkcję ustaw, i niemal permanentną sesję parlamentu.
Nie muszą tłumaczyć, że przemawia, pewnie nie tylko przeze mnie, zmęczenia niską jakością sejmowych wystąpień, nie tylko zresztą w tej kadencji, bo o debacie trudno mówić. W wielu nie ma nawet pozoru przygotowania, jeśli kilku sprawozdawców z różnych klubów nieudolnie streszcza to, co jest wydrukowane w opublikowanym uzasadnieniu projektu. Zero oryginalności, własnego wkładu. Kwasidebaty służą natomiast autokreacji hałaśliwej grupki posłów.
Zasługujemy na lepsze spektakle.Myślę, że ten konflikt i te przerwy powinny podsunąć marszałkowi wniosek, że Sejm nie musi pracować co tydzień ani nawet co dwa tygodnie, że może mieć dłuższe przerwy. Jeszcze ważniejsze jest to, że obywatele mogą sobie przypomnieć, że ciągły parlamentarny serial nie jest ani niezbędny, ani konieczny. I zapewne taki parlament byłby tańszy.