„Koncert 'Mazowsza' na Przystanku Woodstock pokazał coś pięknego, co rodzi się w nas” – napisał ktoś na forum internetowym (Czartoryski, 3.08.13). Warto, by cztery kangurze ciosy nie przysłoniły tego wrażenia.
Powiedzmy, że dla mnie rodzimy Woodstock to był dotąd Wódstok, ale tego tematu dziś nie rozwinę, choć dane mi było przejeżdżać mimo. Nie będę też dociekać, kim naprawdę jest coraz bardziej wiekowy „Jurek”, który po latach entuzjazmu niepostrzeżenie przestał się jąkać, mimo że jąkanie tak się kiedyś świetnie sprzedawało. Ludzie pokochają swojskiego jąkałę, który zdziera sobie dla nich głos zawsze sto razy bardziej niż gładkiego inteligencika, ale komu nie znudziłoby się ciągłe pamiętanie, że warto od czasu do czasu trochę się zaciąć. Połowa wódstokowiczów z dawnych lat niańczy już wnuki i mało kto przypomina sobie, jak to kiedyś leciało.
Nie na moją dziś głowę rozstrzyganie, czy im więcej Jurka, tym bardziej beztroskie jest państwo. Premier ma łeb, niech myśli o medycynie, choć akurat ja nie mam zamiaru zajmować najbliższego orlika. Kiedyś spróbowałam futbolu i potem przez miesiąc złaził mi paznokieć z dużego palca u nogi.
Nie mam zamiaru także rozwodzić się nad szkołą życia znajomej lekarki, która za złe słowo na Jurka wydrapałaby oczy. Orkiestra pięknie wyszykowała jej oddział. Miłe jest nadzwyczaj być udzielną księżną na włościach. Pewnym sobotnim porankiem owa pani doktor poślizgnęła się na schodach do swego ogromnego szpitala. Pogruchotała obie ręce i obojczyk, lecz nie było tam ani jednego lekarza, który mógłby jej udzielić pomocy. Wezwana przez obcych ludzi karetka pogotowia uwiozła ją sprzed drzwi własnej kliniki w kierunku jakiegoś dziadowskiego szpitalika na peryferiach, ponieważ tak obszerny jest ten medyczny temat, nad którym premier łamie sobie głowę.