Nie tylko dlatego, że po nieudanym remoncie zatraciła swój wielkomiejski charakter, stając się kiczowatym pasażem w sercu stolicy, ale również dlatego, że kojarzy mi się nieodmiennie z katastrofą w Smoleńsku, a raczej z tym, co wyprawiało się na tej ulicy przez wiele dni po tragedii.
Pamiętam pewien kwietniowy wieczór 2010 roku, gdy musiałem przeciskać się przez zionący alkoholowymi wyziewami tłum wesoło rechoczący i klnący obok krzyża, pod którym zbierali się zwolennicy nieżyjącego prezydenta. Nie zapomnę tego szoku, poczucia obcości, że oto miejsce, gdzie tyle razy zdarzyło mi się spacerować czy biec na zajęcia na uniwersytecie, zostało nagle zawłaszczone przez dzikie plemię. Plemię, które nie tylko pluje na krzyż i pamięć o nieżyjącym prezydencie, ale także na całe miasto, na cały kraj, jego kulturę i historię. Ci barbarzyńcy obsikiwali potem znicze wystawione ku czci ofiar katastrofy. I właśnie z tym sikaniem na cmentarzu kojarzy mi się teraz Krakowskie Przedmieście. Z wódką, bekaniem i przekleństwami. Ulica – niegdyś salon Warszawy – nieoczekiwanie zamieniła się w pastwisko dla bydła.