– A czy ja jestem pana esemesem? Wystukaj mu pan – warknął indagowany i odwrócił się od petenta.
Szłam do metra w refleksyjnym nastroju. Kiedyś rola posłańca uchodziła za zaszczytną. Zwłaszcza gdy do przekazania były dobre wiadomości. Żeby takową podzielić się z najwyższym dowództwem w Atenach, pewien grecki żołnierz przybiegł spod Maratonu, gdzie pokonano Persów. Posłaniec przemierzył ponad 42 kilometry w pełnej zbroi, a żar lał się z nieba. Zakrzyknąwszy: „Zwycięstwo!”, padł martwy z wyczerpania. Jego wyczyn uhonorowano sportową konkurencją: biegiem maratońskim rozgrywanym w terenie na trasie 42 195 metrów.
Było to w epoce przedtelefonicznej. O komórkach, tym bardziej esemesach, nikomu się nie śniło. Chyba mam coś z tego niegdysiejszego maratończyka, który za swój obowiązek uważał osobiste dostarczenie wiadomości, bo wciąż boczę się na esemesowanie, zwłaszcza życzeń świątecznych. Głos więcej mówi niż martwa litera. Lepiej skorzystać z wynalazku Bella. Swoją drogą, to też już prehistoria. Liczy sobie 123 lata. Po raz pierwszy zaprezentowany publicznie podczas Wystawy Stulecia w Filadelfii latem 1876 roku, pewnie przepadłby w powodzi innych atrakcji, gdyby nie cesarz Brazylii i jego słynny okrzyk na widok nieforemnej skrzynki: „O Boże, to mówi!”.
Od tamtej pory telefon zrewolucjonizował system międzyludzkiej komunikacji. Jak wyglądały stare aparaty, wiemy dzięki dawnym zdjęciom, filmom, obrazom.
Nie był to przedmiot do niczego podobny – i zapewne dlatego fascynował artystów. Dzieła sztuki z telefonem w roli głównej świadczyły o doniosłej roli, jaką to urządzenie odgrywało w codziennym życiu. Było przepustką do nowoczesności. Nobilitowało właściciela, sytuując go między ludźmi nowoczesnymi. A w latach 20. i 30. ubiegłego wieku wierzono jeszcze w postęp i jego dobrodziejstwa.