Zatytułowali album przewrotnie i skromnie. „We Started Nothing” znaczy: niczego nie rozpoczęliśmy. Wokalistka Katie White i instrumentalista Jules de Martino zwalniają się z obowiązku niesienia sztandaru nowatorów, przyznając jednocześnie, że ich album to wesoły koktajl tego, co znamy: ładnych melodii, punkowej zadziorności i rockowej perkusji.

Całość zamyka się w określeniu power pop, czyli pop z energią. Powstała płyta świeża, nagrana bez szablonów i bez kompleksów. Nad Tamizą tuż po premierze duet przegonił ze szczytu list samą Madonnę. Ten sukces pokazuje, że na Wyspach muzycy oddychają pełną piersią. W przeciwieństwie do amerykańskiego popu, w którym rządzi kilka wytwórni, a mody są sterowane, w Europie możemy liczyć na niespodzianki.

Twórcy The Ting Things nie działają według schematu, po prostu bawią się piosenkami. Do rock’n’rollowych gitar przyklejają delikatny śpiew, do mocnych bębnów – punkową melorecytację. Nazwę zespołu wzięli od imienia Chinki Ting Ting, z którą Katie pracowała kiedyś w restauracji. Ale zdaniem wokalistki dźwięk zapisywany po angielsku jako „ting!” (w wersji polskiej: dzyń!), najlepiej oddaje chwilę, gdy do głowy wpada nowy pomysł. Ten przebłysk geniuszu trwa chwilę, historia The Ting Thing może być równie krótka. Nie wiadomo, czy nagrają pod tym szyldem coś jeszcze. Prawdopodobnie zmienią wcielenie i znów zaskoczą.

The Ting Things, we started nothing, Sony BMG, 2008