Najwcześniej zaczyna Maria Peszek, już jesienią wynajduje album, którego będzie słuchać z rodzicami i bratem. – Nie ma płyt, do których zawsze wracamy, to nudne – mówi. – Zwykle już w okolicach listopada w magiczny sposób objawia się płyta, która pomaga mi wprawić się w świąteczny stan. A kiedy przyjeżdżam w Wigilię do domu, od progu podniecona oznajmiam: "Posłuchajcie, co znalazłam!".
Siadają na kanapie gotowi na podniosły moment. – I kiedy już mamy włączyć muzykę, coś idzie nie tak: okazuje się, że wspaniałe kolumny mojego taty są rozłączone albo jakiś guzik źle wciśnięty. Ale wreszcie się udaje, w ruch idą nalewki, rozczulamy się do łez. Nie tylko z powodu muzyki, ale też dlatego, że tak rzadko się widujemy. Stopniowo ta chwila, która miała być święta, ulega zeświecczeniu. Mama zaczyna rozdzielać prace domowe, słuchamy piosenek, lepiąc uszka i coś do siebie pokrzykując.
U Ewy Bem przedświąteczne przygotowania biegną w rytmie swingu. Sprzątaniu i krzątaniu towarzyszą jazzowe Christmas songi zza oceanu. – Rozkręcają nas Amerykanie, ale całość wieńczą Polacy – zapewnia Bem. – Kiedy następuje spiętrzenie robót kuchennych, niezawodnym antidotum na kulinarne zatyranie są Skaldowie i ich fantastyczna "Będzie kolęda". Stawia mnie do pionu i przypomina, o co w ogóle w tych świętach chodzi.
[srodtytul]Pięknie i rutynowo[/srodtytul]
– Proszę nie myśleć, że siadamy całą rodziną i zachwycamy się muzyką, bo w święta zachwycamy się przede wszystkim byciem ze sobą – mówi Wojciech Waglewski, który, jeśli z synami nie koncertuje, widuje ich rzadko. – Nie możemy się nagadać, a piosenki sączą się w tle. W Wigilię, oczywiście, słuchamy kolęd. Mnie podobają się tylko te klasyczne i etniczne, najbardziej góralskie, choć sam jestem niskopienny. Słuchamy albumów Trebunich Tutków, Joszka Brody i nagrań archiwalnych. Żadnych nowości nie uznaję. Kolędy to pieśni związane z obrzędowością, a ona wynika z tradycji. I tak jak współczesne pieśni kościelne naruszają majestat Kościoła, tak nie przekonuje mnie nowa twórczość świąteczna.