Łokieć opiera na blacie, w dłoni (jakby lekko uniesionej i zamierzającej się do gestu) trzyma rysik. Na ścianie w tle wiszą rysunki i szkice. Wśród nich – emblematyczna otwarta dłoń. Rembrandtowski światłocień pracowni, kratownica okna przywodząca na myśl perspektywiczne narzędzia renesansu, rachityczne ramiona artysty (zagadkowe, bo przecież Le Corbusier dużo pływał) – wszystkie te elementy wypychają fotografie poza sferę oficjalnej ikonografii architekta.

Ikonografii kształtowanej, jak się wydaje, bardzo świadomie. Nawet dziś, kiedy temperatura pewnych sporów opadła, klasyczne portrety Szwajcara sprawiają wrażenie w podejrzany sposób naładowanych treścią łagodzącą krytykę, która towarzyszyła swego czasu jego międzynarodowej karierze (zarzucano mu na przemian kolaboracje z nazistami i flirt z komunizmem). Uroczy siwy pan w okularach i muszce, dziadek pozujący przy makiecie willi albo bloku mieszkaniowego to tylko modelowy inżynier-burżuj, figura jakby wolna od otaczającej go ideologicznej burzy.

Czytaj więcej w "Kulturze Liberalnej"