– Wyciągnęliśmy z bagażnika taśmę transportową i rozciągnęliśmy ją między drzewami nad Wisłą – tak swoje pierwsze spotkanie ze slicklinem (ang. slick – zręczny, line – lina – red.), czyli chodzenie po linie, wspomina Kuba. – Przed dwoma laty wiedzieliśmy tylko, że zabawa polega na utrzymaniu równowagi, ale nie wiedzieliśmy, jak to zrobić – opowiada. – Ciągle spadaliśmy – dodaje z uśmiechem.
By poczuć się dobrze w mieście, trzeba oswoić sobie jego przestrzeń
Szybko zaraził swoim niecodziennym hobby znajomych. Siniaki ich nie zrażały. Dziś spotykają się regularnie w stołecznym parku na Kępie Potockiej i w Ogrodzie Saskim. Czasem liny, już profesjonalne, alpinistyczne, rozciągają także między przęsłami mostów i na podziemnych parkingach.
Szerokość taśmy nie przekracza 3 cm. Ci bardziej doświadczeni poruszają się na wysokości prawie dwóch metrów nad ziemią. Taka adrenalina uzależnia.
– To sposób na odreagowanie stresów po pracy – mówi Kuba (30 lat, na co dzień pracuje jako urzędnik państwowy). Są tu także właściciele agencji reklamowych, ludzie mediów. – Żeby zrobić nawet trzy kroki na linie, musisz się skoncentrować, zapomnieć o problemach, a przede wszystkim znieczulić na dochodzący z każdej strony gwar miasta – podkreśla jego kolega Adam. – Wprowadzamy w miasto trochę egzotyki – dodaje Tomek.