Moje miasto jak plansza do gry

Park i podziemny parking są dla nich miejscem akrobacji, ulica labiryntem wyzwań. Nawet dachy budynków nie stanowią przeszkody

Aktualizacja: 16.04.2008 10:41 Publikacja: 16.04.2008 02:32

Moje miasto jak plansza do gry

Foto: NTO

– Wyciągnęliśmy z bagażnika taśmę transportową i rozciągnęliśmy ją między drzewami nad Wisłą – tak swoje pierwsze spotkanie ze slicklinem (ang. slick – zręczny, line – lina – red.), czyli chodzenie po linie, wspomina Kuba. – Przed dwoma laty wiedzieliśmy tylko, że zabawa polega na utrzymaniu równowagi, ale nie wiedzieliśmy, jak to zrobić – opowiada. – Ciągle spadaliśmy – dodaje z uśmiechem.

By poczuć się dobrze w mieście, trzeba oswoić sobie jego przestrzeń

Szybko zaraził swoim niecodziennym hobby znajomych. Siniaki ich nie zrażały. Dziś spotykają się regularnie w stołecznym parku na Kępie Potockiej i w Ogrodzie Saskim. Czasem liny, już profesjonalne, alpinistyczne, rozciągają także między przęsłami mostów i na podziemnych parkingach.

Szerokość taśmy nie przekracza 3 cm. Ci bardziej doświadczeni poruszają się na wysokości prawie dwóch metrów nad ziemią. Taka adrenalina uzależnia.

– To sposób na odreagowanie stresów po pracy – mówi Kuba (30 lat, na co dzień pracuje jako urzędnik państwowy). Są tu także właściciele agencji reklamowych, ludzie mediów. – Żeby zrobić nawet trzy kroki na linie, musisz się skoncentrować, zapomnieć o problemach, a przede wszystkim znieczulić na dochodzący z każdej strony gwar miasta – podkreśla jego kolega Adam. – Wprowadzamy w miasto trochę egzotyki – dodaje Tomek.

Spotkania slickeline’owców zawsze wzbudzają duże zainteresowanie przechodniów. Co odważniejsi próbują swoich sił. Tomek, znany jako Salvador, jest instruktorem pracy na wysokościach. Chętnie udziela nowicjuszom rad. Dystans między obcymi sobie mieszkańcami metropolii szybko znika. Kameralny trening zamienia się w rodzinny piknik. – Slickeline rodzi komunikację, to jedna z jego największych zalet – mówi Tomek.

Metrem jedzie kilku studentów. Jeden zwierza się kolegom: Czasem pociągi jadące w przeciwne strony zatrzymują się równolegle do siebie. Wtedy lubię wybiec z wagonu i przebiec do drugiego pociągu. Jeśli nie zdążę, przegrywam, a jeśli mi się uda – jestem zwycięzcą.

Właśnie taką rozmowę przed trzema laty w metrze podsłuchał Krzysztof, znany jako Semp.

– Zrozumiałem wtedy, że zwykłe metro, tak jak i inny element przestrzeni miasta, może stać się narzędziem rozrywki – wspomina. W jego głowie zrodził się pomysł zorganizowania gier z serii urban-playground. – Potraktowałem stolicę jako planszę do gry, a ze zwykłych (choć wtajemniczonych w zabawę) mieszkańców uczyniłem jej graczy – mówi. Pierwszy, półtoraroczny cykl, ma już za sobą. Teraz dopracowuje szczegóły następnego, który zacznie się w ciągu miesiąca.

Jak wygląda taka gra?

– O danej godzinie, w wyznaczonym miejscu spotyka się grupa ludzi, zwykle umówiona wcześniej przez Internet – mówi twórca scenariuszy Krzysztof Wacławek (organizuje gry dla osób prywatnych, instytucji kultury i agencji reklamowych). – Prowadzący zabawę rozdają im karty do gry, dają wskazówki, które mają doprowadzić uczestników do pierwszego z wyznaczonych miejsc. Potem gracze zdobywają kolejne punkty, wykonując przy tym różne, często zaskakujące polecenia – tłumaczy. – Muszą na przykład wejść do sklepu i przekonać ekspedientkę, by dała jakiś produkt za darmo. Albo przynieść plastikowy widelec, przyprowadzić policjanta (prawdziwego), posiedzieć na kanapie w sklepie meblowym przez pięć minut. O absurdy nietrudno, gdyż gry miejskie inspirację czerpią też z flashmobów (ang. szybki tłum). – Uczestnicy takich zabaw, trwających zazwyczaj nie dłużej niż minutę, na przykład pod kinem, szukali sygnałów z kosmosu, a w centrum handlowym strzelali do siebie z palców – wspomina Wacławek.

Tam jednak nie było rywalizacji. W grach miejskich wygrywa ten, kto wykaże się największym sprytem i znajomością miasta.

Widać to szczególnie w grach rowerowych. Tu adrenalinę podnosi nie tylko rywalizacja, lecz także prędkość. Tak zwane alleycaty (kot uliczny: ang. alley – uliczka, cat – kot) to przede wszystkim wyścigi na orientację.

– Zapoczątkowali je kurierzy, dla których był to sposób na spotkanie się poza pracą – mówi jeden z uczestników (podobnie jak większość „zawodowców” chce zachować anonimowość, bo rajdy łączą się czasami z łamaniem przepisów). – Jeździmy bardzo szybko, bywa że na czerwonym świetle, slalomem między samochodami – wyjaśnia. Dziś alleycatów i ich uczestników, nie tylko zawodowych kurierów, jest tyle co pomysłów na scenariusze.

– Odbywają się wbrew szybkiemu światu, wielkim pieniądzom, wielkim markom, a są częścią tego miasta – mówi Patryk Wiśniewski (jest nowym uczestnikiem). – Jesteśmy mieszczuchami i dobrze nam z tym – dodaje jego kolega, kurier.

By poczuć się dobrze w mieście, trzeba oswoić sobie jego przestrzeń. Czy właśnie taki cel mają gry? – Dzięki nim odkrywamy, że otaczająca nas rzeczywistość wcale nie jest szara – mówi Wacławek.

Są też tacy, którzy do perfekcji opanowali sztukę przemieszczania się po mieście. Dla miłośników parkour (od franc. le parcours – trasa, przebieg) wyzwaniem jest pokonywanie architektonicznych przeszkód. Traceursi (tak nazywają się osoby uprawiające parkour) przeskakują przez murki, słupki, barierki, ogrodzenia, wbiegają na ściany. Największą zabawą są skoki po dachach budynków.

– W parkourze trzeba przebiec z punktu A do punktu B po linii prostej, przeskakując przez przeszkody – wyjaśnia Michał Kwiatkowski, student Uniwersytetu Warszawskiego, który od czterech lat fascynuje się tą dyscypliną. – Wszystko zaczęło się od dokumentalnego filmu o traceursach w Anglii. Patrzyłem na pokazy i zastanawiałem się, czy to jest w ogóle do wykonania. Sprawdziłem, jest możliwe – opowiada.

Po co to robią? – Chcę pokonać siebie. I sprawdzić możliwości swojego ciała, a one są naprawdę wielkie – mówi Maciej, też student UW. Parkour to nie tylko sport, to filozofia. – Naszym założeniem jest wyswobodzenie się, tu nie ma miejsca na ograniczenia – wyjaśnia.

Lubią ćwiczyć w grupach. Tworzą swoje zespoły. Posługują się specyficznym językiem, bo każda technika wykonywania skoków ma swoją nazwę. – Dzięki tym określeniom możemy się swobodnie komunikować. Wystarczy podać nazwę i już wiadomo, o co chodzi – przyznaje Maciej.

Pokazy dają głównie na pełnych podjazdów i barierek osiedlach, ale – jak sami podkreślają – nie tych strzeżonych. – Tam nas nie chcą. Szkoda – stwierdzają.

- Saut de chat – koci skok: pokonanie przeszkody polegające na wsparciu, a następnie wybiciu się ramionami, by umożliwić nogom przejście między rękami

- Saut de fond – skok z wysokości, zakończony przeważnie przewrotem (roll’em)

- Saut de bras – skok na ręce: skok na ścianę lub inny obiekt, który można uchwycić, zakończony złapaniem się rękami przeszkody, dołączenie nóg i oparcie się na ścianie

- Tic tac – chwilowe oparcie stopy na ścianie lub innym obiekcie, by przemieścić się nad przeszkodą

—aba

Parkour

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"