Gdzie karzeł mówi dzień dobry

Kalkuta żyje w trzech stuleciach naraz. Rozpada się, niszczeje i gnije, a jednocześnie odradza

Aktualizacja: 20.11.2008 23:40 Publikacja: 20.11.2008 15:09

Miasto zbudowane przez Anglików było klejnotem imperium brytyjskiego

Miasto zbudowane przez Anglików było klejnotem imperium brytyjskiego

Foto: Corbis

Nowoczesność nie wypiera tu przeszłości – nie niszczą jej, jak w Chinach, spychacze. Wczoraj i jutro ciągle jeszcze mają te same prawa – gliniane kuchnie koegzystują z klimatyzatorami, jedwabne sari z dżinsami, przedmałżeński seks z podziałami kastowymi, a ostatnie na świecie riksze z nowymi modelami samochodów marki Tata. Niepiśmienni rikszarze mają telefony komórkowe i transportują klientów do gigantycznych centrów handlowych, do których sami nigdy nie wejdą.

W kolonialnych kamienicach w centrum miasta panoszy się pleśń – pożera wszystko: papier, ryż, ubrania. Stanowiące kiedyś chlubę brytyjskiego imperium pałace i hotele przy Esplanade są jak żywe ruiny – ściany pękają z zaniedbania i starości, przemoczone monsunowymi ulewami, rozsadzane korzeniami porastających je krzewów. Nawet wysoko, na balkonach i dachach, wyrastają drzewa. Przestronne pokoje z rzeźbionymi sufitami są poszarzałe, zagracone i zatłoczone, zamiast kryształowych żyrandoli świecą blado gołe żarówki. W wiktoriańskiej scenografii zamieszkała azjatycka bieda. Trzeszczące klatki schodowe pachną stęchlizną, grube kable pną się po zagrzybionych ścianach i splatają w imponujące supły przy skrzynkach z porcelanowymi bezpiecznikami. Do tych samych, pochodzących z lat 40. XX wieku, węzłów podłączone są komputery i drewniane wiatraki.

Z zawieszonych praniem okien na piętrach wyglądają wąsaci mężczyźni w przepoconych podkoszulkach. Tuż pod nimi, na parterze, lśnią wypolerowane witryny nowoczesnych kafejek, w których miksowane są na amerykańską modłę owocowe koktajle. Obok, we wnęce budynku, na jednym metrze kwadratowym mieści się kawiarenka i sklep. Właściciel siedzi po turecku, przed sobą ma maleńkie palenisko, a na nim poczerniały czajnik. Sprawnie przelewa herbatę do garnuszka z mlekiem, dosypuje cukru i kardamonu, gotuje jeszcze chwilę, po czym nalewa herbatę przez sitko do szklaneczek. Do herbaty można dokupić paczkę papierosów albo paan, tytoń z anyżkiem i odrobiną płynnego wapna, zawinięty w zielony liść. Przy przeżuwaniu puszcza czerwony sok, to nim poplamione są tu wszystkie chodniki.

Między przeszłością a jutrem w Kalkucie nie ma wyraźnych granic – przyklejają się do siebie jak slumsy do nowych apartamentowców, a barwne neony do zniszczonych elewacji. Ale ich bliskość jest pozorna – postęp technologiczny to odrzutowiec przelatujący wysoko nad głowami ubogich: fantastyczny i nieuchwytny. Jednak przyjezdni z Europy, nawet jeśli podróżują z małym budżetem, mają szansę dotknąć obu rzeczywistości.

[srodtytul]Rytualna technologia[/srodtytul]

Na bollywoodzką komedię można pójść do kina Roxy albo New Imperial, w których fotele mają więcej dziur niż sprężyn. Kasjer ręcznie wpisuje numer miejsca na blankiecie z cienkiego papieru. Operator zakłada wielkie szpule na projektor, na ekranie widać każdą rysę i zagięcie taśmy, głośniki często zawodzą. W trakcie filmu lepiej czasem lekko tupnąć – to profilaktyczna ochrona przed kotami i myszami, które przekradają się w ciemności. Te same filmy są pokazywane w multipleksach takich jak Adlabs – ekran ma kilkanaście metrów szerokości, fotele się rozsuwają, na podłodze leży miękka wykładzina, a w powietrzu unosi się zapach prażonej kukurydzy. Ceny biletów są niebotyczne.

Adlabs mieści się w najnowocześniejszej dzielnicy Kalkuty – Salt Lake, a dokładniej w Sektorze V, czyli jej biznesowym citi. Minimalizmowi budowli ze szkła i stali towarzyszy odwieczny nieład – wokół leżą betonowe płyty, jakieś pręty, śmieci. Chodniki są niewykończone, w miejscu trawnika połać gliniastej ziemi. Biurowce rosną szybko, ale bez korzeni – nie są połączone z systemem miejskiej kanalizacji. Po wakacyjnych deszczach woda na ulicach stoi po pas.

Serce Kalkuty bije jednak w północnej części miasta, gdzie po brukowanych ulicach suną ociężale tramwaje, te same od ponad 60 lat. One wciąż są tam symbolem nowoczesności, bo wszystko wokół pochodzi ze świata jeszcze starszego. Tragarze ciągną drewniane wózki załadowane jutą, na głowach noszą wiązki długich bambusowych pali, które służą jako rusztowania. Krawcy i prasowacze pracują wprost na ulicy – jedni siedzą za przedwojennymi maszynami Singera, drudzy korzystają z żelazek z duszą. W wielkich składach przy stacji kolejowej urzędują księgowi, którzy zapisują wszystko w potężnych tomach z pożółkłymi kartkami. Praczki chodzą nad rzekę, zwijają ubrania w kłębek i tłuką nimi o kamień. Na chodnikach kwiaciarze od świtu do nocy nawijają nagietki na nitkę, robiąc girlandy, które składa się w ofierze w świątyniach.

Nad brzegiem rzeki, w dzielnicy Kumartuli, działa kilkaset warsztatów rzeźbiarskich. Tam rodzą się tysiące bogów rocznie – oblepione gliną słomiane szkielety zmieniają się w posągi groźnej Durgi dosiadającej tygrysa albo pulchnego Ganesi o głowie słonia. Szare sylwetki są później ręcznie malowane, obsypywane kwiatami podczas festiwali, obnoszone po mieście, a na koniec palone albo topione.

[srodtytul]Uczta na bananowym liściu[/srodtytul]

W wąskich uliczkach północnej Kalkuty bose dzieci grają w krykieta, płosząc kozy i śpiące gdzie popadnie psy. Ręczna pompa i spływający mydlinami rynsztok służą za łazienkę wszystkim, którzy mieszkają na chodniku albo nie mają w domach bieżącej wody. W całym mieście naczynia z ulicznych jadłodajni myje się w rynsztokach. Podawane z wielkich garnków specjały kupują wcale nie najbiedniejsi, ale drobni przedsiębiorcy i pracownicy biur. W porze lunchu stoją tuż przy krawężnikach, w smogu, ściśnięci, ale wcale tym niezirytowani. Powoli, używając łyżeczek lub palców, zjadają ryby, smażone placki i warzywa, podane na jednorazowych talerzykach zrobionych z wysuszonych liści banana.

W tradycyjnych knajpkach liść-talerz jest świeży. Zielony płat ląduje na stole z surowego drewna. Ubrany w brudną koszulę mężczyzna ochlapuje go wodą, po czym wyrzuca na środek potężną górę ryżu. Sosy i warzywa donosi w wiadrach, dokłada chochlą tyle, ile gość zdoła zjeść. Posiłek kosztuje grosze. Podobny można zjeść kilka razy drożej w klimatyzowanej restauracji w centrum. Płaci się za komfort i widok – lokal mieści się na szczycie jedynego wieżowca sąsiadującego z wielkim targowiskiem New Market, dlatego nazywany jest po prostu roof-top restaurant. Tam dania serwowane są na nowiutkiej zastawie – podający zachodnie drinki kelnerzy mają starannie przystrzyżone wąsy, białe koszule i czarne muchy. Zachowują się na zmianę wyniośle i uprzejmie, jakby szkolono ich według kolonialnych wzorców.

W sklepach, biurach, nawet przy bankomatach drzwi otwierają umundurowani portierzy. Wejścia do obleganej muzułmańskiej restauracji Zeeshan przy rondzie Park Circus strzeże salutujący gościom karzeł, ubrany w czerwoną liberię i turban. Ale żaden lokal nie może się równać z Indian Coffee House przy College Street.

[srodtytul]Zadymiona mekka literatów[/srodtytul]

To jedna z sieci państwowych kawiarni, w których do stołu podają kelnerzy w białych mundurach i wysokich czapkach. Większość z nich pracuje tam od kilkudziesięciu lat, mają siwe włosy, w rękach brudne ścierki i każą na siebie czekać nawet kilkanaście minut. Ale zamówienia zapamiętują bezbłędnie, słynną mrożoną kawę i kanapki z kurczakiem ustawiają z tacy nonszalanckim, pewnym gestem. Usługują tam najwybitniejszym bengalskim pisarzom i akademickim sławom, niespełnionym poetom i zapalonym marksistom – Indian Coffee House przy College Street to lokal intelektualnej śmietanki Kalkuty. Kilkadziesiąt rozmieszczonych w rzędach pod sufitem wiatraków dodaje lokalowi uroku i robi sporo hałasu, ale nie przynosi ulgi. Zawsze jest duszno, ściany są czarne od wilgoci i papierosowego dymu.

Za oknem od rana do nocy zgiełk, wzdłuż College Street i jej przecznic ciągną się rzędy księgarni – małych, ciasnych, bez przerwy obleganych. Pracownicy przy ladzie wykrzykują tytuły, a ci usadowieni na drabinach i antresolach znikają między półkami, by po kilku chwilach zrzucić książkę tuż pod nos klienta. Podział ról dobrze ilustruje indyjski porządek społeczny: kto inny wypisuje rachunek, kto inny przyjmuje pieniądze, kto inny pakuje książki.

Edukacja, kultura i sztuka to największe skarby Kalkuty. Bengalczycy mają powody do dumy. Może i ciągną się w tyle za uprzemysłowionym Bombajem czy stołecznym Delhi, z trudem też doganiają Bangalur i Hajdarabad, w których rozwinęły się instytuty technologii informatycznych. Ale to Kalkuta dała światu dwóch geniuszy – nagrodzonego literackim Noblem Rabindranatha Tagora oraz wyróżnionego Oscarem za całość twórczości filmowca Satyajita Raya.

[srodtytul]Zanim przyszedł głód[/srodtytul]

Czasy świetności miasta nie są wbrew pozorom bardzo odległe. Demograficzna katastrofa nastąpiła w latach 70., gdy po utworzeniu Bangladeszu miliony Hindusów uciekały do Indii przed muzułmańskimi prześladowaniami.

Oczywiście to nie z nimi do Kalkuty przywędrowała bieda, była tam od samego początku. Mimo to miasto zbudowane z rozmachem przez Brytyjczyków długo stanowiło najcenniejszy klejnot imperium. Popadło w niełaskę w 1911 r., gdy stolica, a wraz z nią strumień funduszy, przeniosła się do Delhi. Nawet po uzyskaniu niepodległości w 1947 r. centrum Kalkuty pozostało eleganckie i czyste. W Victoria Memorial, pałacowej budowli wzniesionej w środku miasta na cześć angielskiej królowej, można obejrzeć czarno-białe fotografie z lat 60. Przestronnymi ulicami suną dostojne białe samochody marki Ambasador, przy ulicy eleganckie kamienice, na chodnikach pusto. Zbudowany z czerwonej cegły Writer’s Building, kiedyś siedziba Kompanii Wschodnioindyjskiej, zajmuje północną część starannie rozplanowanego Dalhousie Square, przed nim lśni umieszczony centralnie staw. Po wschodniej stronie wznosi się biała jak śnieg Poczta Główna z imponującą kopułą, po zachodniej – mały kościół ze szpiczastą wieżą.

Dziś wiele z tych budynków trudno rozpoznać albo w ogóle zauważyć. Do wysokości drugiego piętra oblepione są reklamami lub obwieszone szmatami, część okien zamurowano. Chodniki przejęli bezdomni i handlarze – stragany zostawiają dla przechodniów tylko wąską ścieżkę. Stawu przy Dalhousie Square nie widać, jest ogrodzony płotem. Do Writer’s Building nie wolno nawet podejść – teraz urzęduje tam miejska policja. Za to Victoria Memorial, niedawno odnowiony, a nocami pięknie oświetlany, prezentuje się efektownie. Ostatnim osiągnięciem architektonicznym metropolii są dwa

wiadukty, które budowano przez pięć lat z nadzieją, że rozładują koszmarne korki. Pomogły niewiele, bo nie są połączone z najważniejszymi węzłami komunikacyjnymi, ale taksówkarze zawsze proponują przejażdżkę którymś z nich – chcą się pochwalić turystom czymś nowoczesnym.

[srodtytul]W deszczu i ciemnościach[/srodtytul]

Niektóre budynki przy reprezentacyjnej Chowringhee przeszły ostatnio gruntowną renowację, także park w centrum zmienił się z zadeptanego trawnika w ogród pełen kwitnących krzewów. Podziurawione chodniki przy głównych ulicach ułożono od nowa, teraz można iść, nie patrząc nerwowo pod nogi. W tych kilku miejscach miasto odzyskało dawny blask, zadbane skrawki dają wytchnienie od nieustającego zgiełku. Bo Kalkuta nigdy

nie śpi, brnie naprzód na przekór zacofaniu, przedziera się przez zakorkowane ulice, nie zwalnia mimo wielkich ulew i przerw w dostawach prądu. Rozmowy nie cichną nawet w trakcie burzy, deszcz nie płoszy handlarzy, interesy robi się po ciemku. Właśnie wtedy, gdy nagle gasną latarnie, a miasto pogrąża się w ciemności, najwyraźniej czuć jego magię. Mimo przeciwności i chorób kłębi się tu życie.

Jeden ze złośliwych hinduskich pisarzy powiedział, że Kalkuta to kawał gówna zrzucony przez Boga na ziemię. Inny, bardziej sentymentalny, prosił: „Kalkuto, jeśli mnie kiedyś wygnasz, oślep mnie, nim wyjadę, bym nie oglądał innych miast”. Tylko tu potworności i cuda występują w takim natężeniu, w tak przeróżnych formach. Tylko Kalkuta – odrażająca i piękna, starzejąca się i niezmiennie młoda – żyje w trzech stuleciach naraz.

Nowoczesność nie wypiera tu przeszłości – nie niszczą jej, jak w Chinach, spychacze. Wczoraj i jutro ciągle jeszcze mają te same prawa – gliniane kuchnie koegzystują z klimatyzatorami, jedwabne sari z dżinsami, przedmałżeński seks z podziałami kastowymi, a ostatnie na świecie riksze z nowymi modelami samochodów marki Tata. Niepiśmienni rikszarze mają telefony komórkowe i transportują klientów do gigantycznych centrów handlowych, do których sami nigdy nie wejdą.

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"