Jeden kolec jeżozwierza afrykańskiego jest w stanie zaburzyć urlopowiczom tropikalną sielankę. Jeżozwierz warszawski atakuje wersami w momencie, gdy umysły ludzi nastawione są już na pierwszy śnieg, zapach choinki i ogrom zakupów. „My to roboty oliwieni martwym królem (czyli banknotem – przyp. red.)/Niezgodni, kukły na korporacyjnym sznurze" – oskarża. I przypomina, że kiedy „kupujesz w H&M paseczek/Ktoś na podobnym robi pętlę w tym momencie".
Jeżozwierz nie ma dyplomu renomowanej uczelni ani lukratywnej posady. Wstaje do pracy o świcie, mieszka w wynajętym mieszkaniu na Ochocie. Może dlatego debiutuje dopiero chwilę przed trzydziestką. Jego album został wydany niezależnie, więc mógł uniknąć kompromisów. Stąd drastyczna okładka, ciężkie, brudne brzmienie i raniący sumienia przekaz – plastyczny, klarowny.
Warszawskie „sypialnie termitów" i „betonowe groble" komentuje Jeżozwierz ostro, dobitnym głosem. „Miasto moje jest mi obce trochę/Stało coś się razem z populacji wzrostem" – stwierdza. Teraz to dla niego „miasto plastiku, syfu, pielesze agonii". Pisząc o nim, przygląda się koleżance z osiedla zmuszonej do prostytucji za granicą, biznesmenowi, który za długi zapłacił palcami, ale też pracownikom donosicielom, przykładnym obywatelom bijącym żony w zaciszu czterech ścian, zepsutej, zalegającej po kawiarniach młodzieży.
Artysta sarka, ale nie lamentuje. O tym, że energia nie zostawia miejsca na depresję, najlepiej przekonać się, kupując płytę lub na koncercie. Jeżozwierz zagra w piątek (25.11) o godz. 21 w klubie Klinika (Warszawa, ul. Racławicka 99).