Na swoim nowym albumie kwartet z Wielkiej Brytanii zupełnie nie przypomina zespołu sprzed kilku lat, grającego oryginalny elektroniczny pop. Na płycie „Nights Out" z 2008 r. potrafili w brawurowy sposób bawić się jednym muzycznym motywem, rozbudowując go przez kilka minut, dodając lub odejmując kolejne elementy, instrumenty i sample. Nazwa grupy idealnie oddawała ich elektroniczne brzmienie – w końcu metronom to urządzenie wybijające idealnie równy rytm.
Po sześciu latach od swojego najciekawszego dokonania i trzech od średniego albumu „The English Riviera" na nowej płycie bardziej irytują niż intrygują. Początek „Love Letters" jest jednak dobry. Dopiero w drugiej połowie poziom kompozycji zaczyna gwałtownie spadać, tak jakby zespół myślał, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze, a resztę płyty można zapchać muzycznymi półproduktami.
Otwierający utwór „The Upsetter" brzmi, jakby to nie Joseph Mount, wokalista Metronomy, ale sam Damon Albarn z Blur śpiewał o złamanym sercu przy akompaniamencie gitary akustycznej. To swoista wiadomość nadana z orbity przez osamotnionego kochanka, prosta i ujmująca.
Świetny numer drugi „The Aquarius" to przejście w z tonu lirycznego w fazę oskarżycielską. Wcześniej był żal po stracie ukochanej osoby, teraz gniew odrzuconego.
W „Monstrous" prosty dźwięk syntezatora to jakby lament o utraconej miłości („Przytul się mocno, bo nie wiadomo, czy ten taniec nie będzie ostatni"). Z kolei tytułowy utwór „Love Letters" to najwyższy poziom, na jaki wspinają się Brytyjczycy na albumie. 80-sekundowe ascetyczne trąbkowe intro zapowiada kondukt żałobny, który jednak nie prowadzi na cmentarz. Utwór niespodziewanie wybucha pełną nadziei energią w stylu lat 60. Można odnieść wrażenie, że to wskrzeszona legenda rocka The Kinks, a nie czwórka hipsterów bawiących się w retro. Gdyby cała płyta brzmiała jak tytułowy singiel, to mielibyśmy do czynienia z ciekawie wystylizowanym i niezwykle melodyjnym albumem.