Reklama
Rozwiń

Śpiewane listy miłosne nie do końca szczere

Brytyjskie Metronomy zagrają w lipcu na festiwalu Open'er w Gdyni. Na razie mamy ich krążek „Love Letters" - pisze Marcin Kube.

Publikacja: 01.04.2014 09:11

Metronomy Love Letters Because Music/Warner Music CD, 2014

Metronomy Love Letters Because Music/Warner Music CD, 2014

Foto: Rzeczpospolita

Na swoim nowym albumie  kwartet z Wielkiej Brytanii zupełnie nie przypomina zespołu sprzed kilku lat, grającego oryginalny elektroniczny pop. Na płycie „Nights Out" z 2008 r. potrafili w brawurowy sposób bawić się jednym muzycznym motywem, rozbudowując go przez kilka minut, dodając lub odejmując kolejne elementy, instrumenty i sample. Nazwa grupy idealnie oddawała ich elektroniczne brzmienie – w końcu metronom to urządzenie wybijające idealnie równy rytm.

Po sześciu latach od swojego najciekawszego dokonania i trzech od średniego albumu „The English Riviera" na nowej płycie bardziej irytują niż intrygują. Początek „Love Letters" jest jednak dobry. Dopiero w drugiej połowie poziom kompozycji zaczyna gwałtownie spadać, tak jakby zespół myślał, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze, a resztę płyty można zapchać muzycznymi półproduktami.

Otwierający utwór „The Upsetter" brzmi, jakby to nie Joseph Mount, wokalista Metronomy, ale sam Damon Albarn z Blur śpiewał o złamanym sercu przy akompaniamencie gitary akustycznej. To swoista wiadomość nadana z orbity przez osamotnionego kochanka, prosta i ujmująca.

Świetny numer drugi „The Aquarius" to przejście w z tonu lirycznego w fazę oskarżycielską. Wcześniej był żal po stracie ukochanej osoby, teraz gniew odrzuconego.

W „Monstrous" prosty dźwięk syntezatora to jakby lament o utraconej miłości („Przytul się mocno, bo nie wiadomo, czy ten taniec nie będzie ostatni"). Z kolei tytułowy utwór „Love Letters" to najwyższy poziom, na jaki wspinają się Brytyjczycy na albumie. 80-sekundowe ascetyczne trąbkowe intro zapowiada kondukt żałobny, który jednak nie prowadzi na cmentarz. Utwór niespodziewanie wybucha pełną nadziei energią w stylu lat 60. Można odnieść wrażenie, że to wskrzeszona legenda rocka The Kinks, a nie czwórka hipsterów bawiących się w retro. Gdyby cała płyta brzmiała jak tytułowy singiel, to mielibyśmy do czynienia z ciekawie wystylizowanym i niezwykle melodyjnym albumem.

Niestety, potem jest już dużo gorzej, a kolejne kompozycje są zdecydowanie słabsze. Po dobrym wstępie nierówne „Love Letters" kończy się niesmakiem i poczuciem zmarnowanej szansy. W „Boy Racers" muzycy próbują przypomnieć swoje dawne fascynacje Kraftwerkiem, ale nie wypada to błyskotliwie. Ostatni utwór „Never Wanted" wręcz usypia. Piosenki są co prawda różnorodne. Tak jakby Brytyjczycy próbowali skopiować pomysł Francuzów z Daft Punk i ich „Random Access Memories". Talentu jednak nie starczyło. Można mieć tylko nadzieję, że do koncertu w Polsce muzycy przypomną sobie lepsze czasy.

Marcin Kube

Na swoim nowym albumie  kwartet z Wielkiej Brytanii zupełnie nie przypomina zespołu sprzed kilku lat, grającego oryginalny elektroniczny pop. Na płycie „Nights Out" z 2008 r. potrafili w brawurowy sposób bawić się jednym muzycznym motywem, rozbudowując go przez kilka minut, dodając lub odejmując kolejne elementy, instrumenty i sample. Nazwa grupy idealnie oddawała ich elektroniczne brzmienie – w końcu metronom to urządzenie wybijające idealnie równy rytm.

Pozostało jeszcze 82% artykułu
Kultura
Pod chmurką i na sali. Co będzie można zobaczyć w wakacje w kinach?
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat