Mogłoby się wydawać, że po przygotowaniu przez Biuro Analiz Sejmowych na zlecenie Arkadiusza Mularczyka ekspertyzy ws. reparacji, rząd wreszcie zacznie działać. Dokument ten jest wszak – jak mówi sam Mularczyk – profesjonalny, obszerny i taki, jakiego jeszcze nie było. Skoro więc mamy napisane czarno na białym – pieniądze należą nam się i basta, to czas posłać w bój naszych dyplomatów, którzy przygwożdżą Niemców argumentami, postraszą umiędzynarodowieniem sprawy – i przywiozą nam zza Odry kilka tirów wypełnionych dolarami.
Powiedzenie „sprawdzam” narażałoby jednak rząd na zderzenie się z niemieckim „nein”. Wymagałoby jakiegoś planu „B” na taką okoliczność. Chociażby posiadania koalicji wspierających nas państw, które wyrażą oburzenie wobec tego „nein”. Albo chociaż – w wariancie minimalistycznym – jednogłośnego poparcia całej polskiej klasy politycznej dla podejmowanej przez rząd krucjaty. Innymi słowy wymagałoby to kompromisów, negocjacji, ustępstw, etc. – czyli prowadzenia polityki, która jest czymś więcej niż retorycznymi popisami gęsto usianymi racjami moralnymi, bon motami o dziejowej sprawiedliwości i wyliczeniami krzywd. Tak, Polska ma moralne prawo, by domagać się reparacji od Niemiec. Ba, mamy moralne prawo domagać się zadośćuczynienia również od Rosji – nie tylko za jej udział w zniszczeniu II Rzeczypospolitej, ale również chociażby za zmuszenie Polski do rezygnacji z udziału w Planie Marshalla. Niestety, jak mówił Machiavelli w jednym z wierszy Jacka Kaczmarskiego: „W polityce (…) koncept ów prostaczy, że sprawa jest słuszna niezbyt wiele znaczy”.
Zakładanie, że politycy PiS o tym nie wiedzą, oznaczałoby zakładanie, że są naiwni jak dzieci. A to byłoby niesprawiedliwe wobec przedstawicieli formacji politycznej, która wygrała wybory w dużym, europejskim kraju. Jeśli jednak założymy, że o tym wiedzą, a mimo to postanowili podrzucić opinii publicznej ten temat – to znaczy, że nie walczą o reparacje, ale grają w reparacje.
Gra polega na utrzymywaniu opinii publicznej w napięciu. Z jednej strony umożliwia to zwarcie szeregów własnych wyborców w obliczu tradycyjnego wroga, z drugiej szantażowanie pozostałych brakiem patriotyzmu w przypadku kwestionowania moralnie należnych roszczeń. Ten drugi cel jest być może ważniejszy – zmusza bowiem przeciwników do politycznej ekwilibrystyki. Trudno bowiem zdecydowanie odrzucić ten postulat, gdy w tle widać zdjęcia zniszczonej Warszawy, czy żołnierzy Wehrmachtu zrywających orły z granicznych szlabanów. Przeciwnicy PiS muszą być więc „za”, a nawet „przeciw” – co sprawia, że automatycznie zostają zepchnięci do defensywy. Najpierw muszą – czy tego chcą czy nie – potwierdzić, że reparacje się należą, dopiero potem przedstawiając swoje zastrzeżenia. Koniec końców wychodzi na to, że PiS ma rację – reszta to technikalia.
Nie mniejsze znaczenia ma to, że temat generalnie rozgrzewa emocje i przyciąga uwagę wszystkich, niezależnie od barw politycznych. To też ważny element tej gry. Za chwilę Sejm znów zacznie obradować, jesień ma spędzić m.in. na staraniach o tzw. repolonizację mediów i drugim podejściu do reformy sądownictwa. W perspektywie kolejnych nocnych głosowań dobrze mieć temat, który ma potencjał do skupiania uwagi całego społeczeństwa. Wystarczy kolejna ekspertyza, kolejna kwota rzucona w eter przez któregoś ministra – by rozszerzyć gamę tematów, o których rozmawia się w wieczornych programach informacyjnych i publicystycznych. Dziś zarzuca się PiS-owi, że ten przystępuje do debaty o reparacjach bez odpowiedniego przygotowania całej operacji. Ale może właśnie debatowanie o reparacjach jest przygotowaniem do działań w zupełnie innym temacie?