Komisarz Wojciech Lenk, komendant komisariatu w Kamieńsku (Łódzkie), został zatrzymany w 2002 roku na Okęciu, gdy wracał z wakacji na Majorce.
Przewieziono go do prokuratury w Krakowie. Po drodze mógł posłuchać relacji radiowych, że jest podejrzanym w gigantycznym śledztwie przeciwko zorganizowanej grupie przestępczej zajmującej się m.in. napadami na tiry i handlem narkotykami.
W areszcie spędził rok. Został zwolniony z policji „dla dobra służby“. – Świadkowie obciążali komisarza, a my potrzebowaliśmy czasu na zweryfikowanie zeznań – mówi prowadzący sprawę Marek Wełna, dziś zastępca prokuratora apelacyjnego w Krakowie. Zbieranie materiałów zajęło prokuraturze cztery lata. Według śledczych komisarz m.in. żądał łapówki i ją wziął, nakłaniał świadków do składania fałszywych zeznań, groził dwóm mieszkańcom Radomska.
Sąd rejonowy jednak go uniewinnił, bo uznał, że z siedmiu zarzutów cztery najcięższe zostały oparte na kłamliwych, absurdalnych pomówieniach. – Świadkami prokuratury byli przestępcy, których ścigałem – oburza się Lenk.
– Na rozprawie odwoławczej sąd okręgowy uznał oczywiście apelację prokuratury za bezzasadną – mówi sędzia Iwona Szybka. Wojciech Lenk podkreśla zaś, że w areszcie pogorszył się stan jego zdrowia, a o swoje dobre imię musiał walczyć siedem lat. Wystąpił więc do policji o odprawę, której nie otrzymał. Jego prawnik szykuje pozew o odszkodowanie od Skarbu Państwa – 500 tys. zł.