A premier Tusk rok temu zapewniał, że „państwo wspólnie z samorządem powinno w możliwie szybkim terminie zadbać o pełną dostępność usługi przedszkolnej co najmniej w odniesieniu do cztero- i pięciolatków". Zapowiedział też, iż rząd uruchomi dotację dla przedszkoli, która ma wynosić 500 mln złotych i rokrocznie będzie zwiększana.

A jak jest dzisiaj? Rząd wycofał się z reformy. Została przełożona ad acta – o kolejny rok, na wrzesień 2014 roku. Nie będzie też dotacji dla gmin ani gwarantowanych miejsc dla dzieci. Efekt? Rodzice są skazani na drogie i niedostępne placówki.

Rząd będzie nas przekonywać, że w budżecie jest dziura i nie można znaleźć tam pieniędzy. Ale czy na pewno w dobie zapaści demograficznej rozsądnym rozwiązaniem jest oszczędzanie na dzieciach? Przecież rok bieżący miał być rokiem rodziny. Deklaracja piękna, ale w praktyce kolejny raz to rodzina – w tym roku odebrano „rodzicom-bogaczom" becikowe, matki I kwartału wciąż walczą o dłuższy urlop – zapłaci za pustą kasę.

Czy naprawdę w budżecie nie ma kilkuset milionów złotych na opiekę nad najmłodszymi? Dlaczego rząd nie poszuka tych pieniędzy wśród wielu nieracjonalnych wydatków? Wycofanie się z reformy przedszkolnej zbiega się z rezygnacją ze zmian w Karcie nauczyciela czy emeryturach górników. Przedszkola, o czym przekonują ekonomiści, to jedna z najbardziej opłacanych inwestycji, jakie może ponieść państwo. Ekonomista James Heckman, laureat Nagrody Nobla z 2000 roku, wylicza, że każdy zainwestowany w przedszkola dolar zwraca się państwu osiemdziesięciokrotnie.

Przedszkolna klęska dowodzi ostatecznie, że w gmachu MEN nie rządzi minister, lecz rządzą chaos, brak kompetencji i zwykła nieudolność. Czy w tej sytuacji gorące zapewnienia pani Szumilas, że szkoły są przygotowane na przyjęcie sześciolatków, nie brzmią jak groteska?