Wysłanie trzech samolotów do Afganistanu, by ściągnąć do Polski 120 osób, to gest bez wątpienia szlachetny, ale z kategorii minimalistycznych. Opiera się na założeniu, że Afgańczyków współpracujących z polskim kontyngentem jest niewielu, na dodatek się rozproszyli i nie ma kogo zabierać do kraju. W kwestii wiz humanitarnych padła też ta dość ostrożna liczba i abstrahując od kwestii miejsca ich wystawienia, trudno powiedzieć, że nadwiślański sojusznik w sprawie spodziewanego kryzysu humanitarnego w Afganistanie jakoś szczególnie się wysila.
Skąd ta uwaga? Przede wszystkim ze względu na arytmetykę. Ale również aksjologię, czyli domenę wartości. Zacznijmy od kwestii pierwszej. Polscy żołnierze służyli w Afganistanie przez 19 lat. Przez te niemal dwie dekady przez polskie jednostki przewinęło się kilkanaście tysięcy ludzi. Zazwyczaj była to służba ofiarna i wolna od ekscesów. Z relacji wojskowych wynika, że stosunki z miejscowymi układały się zazwyczaj bardziej niż poprawnie. Miejscowymi, czyli kim? Obsługą baz wojskowych, kierowcami, tłumaczami, ale też lokalną policją, przedstawicielami elit, wojska etc. Ilu to było ludzi? Bez wątpienia więcej niż 120, a zapewne dziesiątki tysięcy.
Czy wszyscy są zagrożeni? Tego oczywiście nie wiadomo, podobnie jak nie wiadomo, jaką politykę wobec współpracowników okupantów przyjmą talibowie. Niemniej powinniśmy, przynajmniej w naszych planach, przygotować się na wariant najgorszy. Sceny z lotniska w Kabulu pokazują, że sami Afgańczycy liczą się z dramatycznym scenariuszem, a takich sąsiadów, co to świetnie pamiętają, kto i kiedy wysługiwał się wrogowi, znajdzie się sporo pod każdą szerokością geograficzną.
Teraz o wartościach. Solidarność z przyjaciółmi wykracza poza żelazne ramy arytmetyki. Polska jako współgospodarz afgańskiej awantury i lojalny sojusznik USA musi po prostu przygotować się na operację humanitarną w Afganistanie, a nie ratowanie „swoich" Afgańczyków. Ta operacja to włączenie się w ewakuację wszystkich tych, którzy chcą i mogą opuścić Kabul, oraz przygotowanie obozów przejściowych dla uchodźców. Działania takie trzeba wesprzeć zarówno finansowo, jak i logistycznie. Musi to być akcja przemyślana, skoordynowana i wolna od uprzedzeń. W Polsce zwłaszcza to ostatnie zadanie mamy do pilnego przerobienia, bo rządzący przez lata próbowali zohydzić nielegalną migrację z Bliskiego Wschodu.
Czy nas na to stać? W kontekście świata wartości takie pytanie nie ma sensu. Ale powoli traci sens również z perspektywy naszych potrzeb demograficznych. Nikt już nie ma chyba wątpliwości, że na dłuższą metę bez rąk do pracy, nawet z odległych krajów, po prostu się nie obejdziemy. Czemu więc nie zaproponować nowego domu Afgańczykom, którzy uciekają przed zemstą fundamentalistów? Zresztą – gdyby sami nimi byli, czy musieliby uciekać?