Najwięksi przegrani tych wyborów to bez wątpienia Lepper i Giertych. Ale z tej dwójki o Lepperze powiedzieć można, że nie miał wyjścia, po prostu czas polskiego Żyrinowskiego się skończył, siły, którym zawdzięcza karierę, straciły nim zainteresowanie, a zapewne także swą sprawczą moc, i gdyby przewodniczący Samoobrony miał lepszy refleks, już dawno zgarnąłby w worek, co się da, i uciekł na Białoruś (może zresztą jeszcze to uczyni).
Giertych natomiast ginie niejako na własną prośbę. Mógł w krytycznym momencie ukorzyć się przed Kaczyńskim i ze wspólnej listy, pobłogosławionej przez Ojca Dyrektora, wejść do Sejmu z przygarścią najwierniejszych wszechpolaków. Oczywiście byłaby to wasalizacja, ale dająca jakieś szanse na przyszłość. Giertych wolał jednak iść z Kaczyńskim na wojnę, bardziej w interesie Leppera niż swoim, naiwnie wierząc, że w sojuszu z nim coś zwojuje.
Tymczasem Lepper po kilku tygodniach, uznawszy, że LiS nic mu nie daje, wystawił Giertycha do wiatru i szefowi LPR nie pozostało nic innego jak sojusz z Korwinem. A Korwin jaki jest, każdy widzi – kiedy przyjdzie mu do głowy jakiś pomysł na zbulwersowanie publiczności, to choćby sam Pan Bóg kazał mu się ugryźć w język pod grozą sprowadzenia na świat kolejnego potopu – powie, i nie dość, że powie, jeszcze się potem będzie upierał przy swoim i brnął coraz głębiej.
Co pozostanie po Giertychu? Groteskowe wojny z Darwinem i Gombrowiczem, promowanie skompromitowanego krętacza na premiera, judzenie na "wstrętnych pederastów" i antysemicki smród wyborczej reklamówki epatującej zdjęciem Lecha Kaczyńskiego w mycce. I raczej nikt, kto by go żałował.