Mamy tu do czynienia z konfliktem kilku wartości. Sprężystość władzy wykonawczej zarządzającej własnym podwórkiem ściera się z utartymi zasadami prawnymi, które jednak podlegają interpretacjom. Mój drwiący ton bierze się stąd, że za czasów tzw. IV RP podobne dylematy kwitowano biadaniami nad dyktatorskimi skłonnościami liderów PiS. Dziś z imposybilizmem systemu zmaga się Tusk. A Komorowski stoi na jego straży, tyle że unika mocnych słów.
W sensie politycznym prezydent daje wreszcie znak, że w ogóle żyje. Dotąd jego autonomiczna egzystencja zaznaczała się słabo. Nowa głowa państwa gotowa była raczej na usługi świadczone własnej partii. Na przykład gdy brała się za wycofywanie z Trybunału Konstytucyjnego ustaw skierowanych tam przez poprzednika – moim zdaniem wbrew duchowi państwa prawa. Teraz idzie w drugą stronę, śląc ustawę swego rządu do Trybunału.
Niezależnie od tego, czy ma rację czy nie, działa zgodnie ze zdrową zasadą "checks and balances". W ostateczności i tak zdecydują sędziowie.
Na ogłaszanie politycznej "szorstkiej przyjaźni" obu panów jest za wcześnie. Ale dojść do niej może, jest ona także wbudowana w system. Kiedyś Tusk, jako lider partii rządzącej, podobno zachęcał lekceważąco marszałka Komorowskiego, aby choć raz sprzeciwił się własnej formacji. Teraz ten ostrożny polityk ma stosowne instrumenty, aby się do rady zastosować.