Wywołało to uzasadniony protest zwykłych obywateli Niemiec. Wyszli na ulice stolicy Saksonii, aby zaprotestować przeciw zrównaniu ataku bombowego aliantów z terminem "ludobójstwo", który powinien być zarezerwowany dla ofiar fabryk śmierci Trzeciej Rzeszy. Protestowano też przeciw przymykaniu oczu na związek zagłady Drezna z winą Niemców za II wojnę światową.
Tymczasem nie dalej jak parę dni wcześniej w Berlinie politycy chadecji i FDP przeforsowali projekt ustanowienia dnia pamięci o ofiarach wypędzeń. W uchwale Bundestagu także zabrakło uściślenia, że do ucieczek i wysiedleń nie doszłoby, gdyby nie wcześniejsza próba podboju świata przez szaleńca, którego Niemcy dopuścili do władzy. Dostrzegło to zresztą polskie MSZ, w specjalnym oświadczeniu podkreślając, że w treści dokumentu znalazło się "wiele niepokojących z punktu widzenia Polski elementów, wynikających z nieuwzględnienia całości kontekstu historycznego II wojny światowej".
Przeforsowanie przez rządzącą w RFN koalicję specjanego dnia wypędzonych to dobra okazja, żeby zapytać, dlaczego ze wszystkich niemieckich ofiar II wojny światowej – ofiar bombardowań, gwałtów, przymusowych robót na Syberii i wreszcie powojennej niewoli – do oficjalnej kultury pamięci RFN na specjalnych prawach czczone mają być tylko ofiary "wypędzeń". Czy przypadkiem nie dlatego, że tu można pozwolić sobie na więcej, bo akurat te ofiary kojarzone są w Niemczech z Polską i byłą Czechosłowacją, a nie z wielkimi mocarstwami?
Od 1952 r. w RFN pamięć o ofiarach wojny przywoływana jest w listopadzie w ramach tzw. Volkstrauertag, czyli dnia narodowej pamięci. To uroczystość stonowana, wyciszona, wyrażająca po części religijny, po części obywatelski szacunek dla majestatu śmierci, bez wystawiania historycznych rachunków win. Ten umiar wynika z faktu, że nie sposób oddzielić przygniatającej większości niemieckich ofiar wojny od odpowiedzialności Niemiec za rozpętanie światowego kataklizmu.
Dziś pod wpływem płytkich wyborczych rachub niemieccy chadecy i liberałowie tworzą dodatkowe święto, które łatwo może stać się okazją do rewanżystowskich ekscesów. Czy lekcja z Drezna nie pokazuje, że to zabawa z ogniem?