O "Antychryście" Larsa von Triera krążyły legendy. W Internecie od kilku tygodni pojawiały się szokujące zwiastuny i zdjęcia pary uprawiającej seks na stosie konarów, wśród sterczących ludzkich rąk i nóg. Nic dziwnego, że przed pokazem prasowym kolejka dziennikarzy ustawiła się już godzinę przed seansem. Gdy światła zapaliły się po projekcji, wątłe oklaski zostały zagłuszone przez buczenie i nerwowe chichoty.
Film zaczyna się od sekwencji nakręconej w zwolnionym tempie na czarno-białej taśmie. Przy dźwiękach muzyki Haendla kobieta i mężczyzna kochają się namiętnie, a w drugim pokoju z łóżka zsuwa się mały chłopczyk. Wdrapuje się na parapet okna. Potem leci w dół, jego włoski fruwają na wietrze. Widzimy z góry, jak roztrzaskuje się na chodniku.
Kobieta nie może dojść do siebie. Dręczy ją poczucie winy. Dostaje paranoi, wracają do niej obrazy lasu, w którym spędziła z synkiem wakacje. Mąż psychoterapeuta będzie starał się jej pomóc. Zabiera ją do domu na pustkowiu, by tam przełamała strach.
– To najbardziej osobisty z moich filmów – mówi Lars von Trier.
Artysta zawsze cierpiał na depresję, były lata, gdy nie mógł rano wstać z łóżka. Ostatni nawrót choroby miał dwa lata temu. W filmie zmaga się się niejako z własnymi demonami. W leśnym odludziu mężczyzna przeżyje horror. Widz razem z nim, gdy przyjdzie mu oglądać szaleństwo kobiety: dziurawienie nogi wiertłem czy wycinanie nożyczkami łechtaczki. Trier pokazuje klęskę wszystkiego: Eros nieodmiennie łączy się z Tanatosem, katolickie egzorcyzmy nie wypędzają szatana, wiara, kultura przegrywają z nieokiełznanymi namiętnościami i instynktami.