Triesteńczycy z uporem kładą akcent na dużą literę na początku tego słowa. Chwilami jest nawet zabawne, gdy zanim powiedzą swoje „caffé”, robią pauzę, a później podnoszą głos, by każdy wiedział, że mówią o Kawiarni, a nie jakimś podrzędnym barze czy knajpce dla turystów. Gdy nie są pewni, czy zauważasz różnicę, chętnie to powtórzą.
A więc Triest to Kawiarnie. Jak jednak przybysz z innego kraju ma poznać, który lokal jest Kawiarnią, a który tylko kawiarnią? Triesteńczycy nie za bardzo rozumieją w czym problem. To się po prostu wie. Proszeni o wskazówki trochę się denerwują, ale w końcu próbują to jakoś wytłumaczyć.
W Kawiarni zawsze spotyka się stałą grupę tych samych gości. W Kawiarni można porozmawiać na wszystkie tematy. Szczególnie o literaturze, bo Triest od zawsze, oprócz handlu, żył literaturą. Zwykle jest urządzona przytulnie i z przepychem, a do tego jest przestronna. Jesienią i zimą można się w niej schować, gdy wieje od morza zimny wiatr bora. Latem przed Kawiarnią wystawia się stoliki, a jeżeli nie jest to możliwe, właściciel dba, by wnętrze stało się otwarte, by krążyło w nim powietrze, a przebywanie w nim nabrało lekkości. W prawdziwej Kawiarni jest miejsce dla wszystkich – dla stałych bywalców, dla turystów, emerytów, studentów, itd. Rozumiesz?
– Czy to jest Kawiarnia? – pytam, wskazując na niewielki lokal na Starym Mieście.
– Nie, nie, na Boga! – triesteńczycy łapią się za głowy. – Mamma mia, ci przyjezdni nic nie rozumieją! To jest bar!