Gdy flagowy polski pasażerski statek „Batory“ w pierwszych dniach sierpnia 1952 roku dobijał do brzegu w gdyńskim Dworcu Morskim, witało go ponad 30 tysięcy ludzi. Najbardziej rozchwytywaną postacią na pokładzie, a później już w porcie, był niewysoki chłopak z Wrzeszcza – bokser Zygmunt Chychła. Rok wcześniej zdobył w Mediolanie mistrzostwo Europy, teraz wracał z Helsinek ze złotym medalem igrzysk. Jedynym w polskiej ekipie.
– Pracowałem wtedy w „Expressie”. Jego legendarny naczelny Rafał Praga powiedział tylko, że mam tam być i zrobić z Chychłą wywiad na pierwszą stronę. Zapamiętałem niezwykle spokojnego, skromnego człowieka. Nie wyglądał na mistrza pięści – wspomina Bohdan Tomaszewski, słynny później komentator radiowy.
Finałowy pojedynek Chychły w Helsinkach z mocno zbudowanym, silnie bijącym pięściarzem Związku Radzieckiego Siergiejem Szczerbakowem był trudny od początku do końca. Znali się doskonale, wiedzieli, czego mogą od siebie oczekiwać. Przed Chychłą walczył Aleksy Antkiewicz, serdeczny kolega Zygi. Nie był gorszy od Włocha Bolognesi, ale nie dane mu było zostać mistrzem olimpijskim.
– O krzywdzie Aleksa dowiedziałem się jeszcze w szatni – mówił Chychła w książce „Bij mistrza” Jerzego Zmarzlika. – A co będzie ze mną? – pomyślałem. Przez trzy rundy Szczerbakow nie dał mi chwili wytchnienia. Musiałem uważać, by żaden z jego zabójczych ciosów nie zwalił mnie z nóg. Ta czujność, ta stała uwaga wyczerpała mnie bardziej niż wymiana ciosów, zwody i kontry. Któryś z Polaków krzyknął w trzeciej rundzie: Zygmunt, ostatnia minuta! Przypomniały mi się rady Stamma, zacząłem stosować odskok i kontrę. Udało się raz, drugi, trzeci. Szczerbakow był już zmęczony. Koniec walki. Stamm mówi do mnie w narożniku: „Wygrałeś!”. Ja sam też to czułem, ale czekałem na ogłoszenie wyniku. Werdykt był jednogłośny. Wezwano mnie na podium dla zwycięzców. Koło serca zrobiło mi się jakoś tak gorąco, a usta zaczęły drżeć, krtań coś mi ścisnęło i byłbym chyba zapłakał, ale przecież mistrzowi olimpijskiemu, i to w tak męskim sporcie, nie wypada...
– Pojechałem do Chychły po zakończeniu kariery, gdy był już w wielkiej nędzy – mówi Adam Choynowski, wtedy dziennikarz „Przeglądu Sportowego“. – To nie była plotka, że sprzedawał medale, by starczyło na życie. Trzymałem w rękach kwit z Jubilera. 1985 złotych za sprzedanie na złom złotego medalu mistrzostw Europy w Mediolanie w 1951 roku. Był załamany, rozgoryczony i posępny. Od chwili, gdy złożył w 1958 roku podanie o pozwolenie na wyjazd do RFN, szykanowano go na każdym kroku. Wiem tylko, że po moim artykule ktoś mu doraźnie pomógł, chyba ówczesny prezes Polskiego Związku Bokserskiego generał Adam Czaplewski, ale nie były to duże sumy. A Chychła miał przecież na utrzymaniu niepracującą żonę i trzech synów.