W marcu w stambulskiej dzielnicy biznesowej Levent uroczyście oddano do użytku wysoki na 261 metrów apartamentowiec Sapphire (Szafir), którego budowa pochłonęła co najmniej 150 mln dol. To nie tylko najwyższy budynek w Turcji, ale też – z wyłączeniem Moskwy – w Europie.
W przeszłości realizacja tak ambitnych projektów budowlanych wielokrotnie zbiegała się w czasie z końcem gospodarczych boomów. Tak było choćby w przypadku nowojorskiego Empire State Building, ukończonego w trakcie Wielkiej recesji z lat 30.
Szafir można uznać za kolejne potwierdzenie tej teorii. I to w podwójnym sensie. Jego budowa ruszyła niedługo przed tym, nim w 2008 r. gospodarka Turcji zaczęła odczuwać głęboką recesję. Otwarcie nastąpiło zaś, gdy po spektakularnym odbiciu gospodarczym z ostatnich dwóch lat ekonomiści dostrzegają nad Bosforem coraz więcej oznak przegrzania koniunktury.
W ubiegłym roku turecka gospodarka zwyżkowała o 8,6 proc., najbardziej od sześciu lat. David Rogovic, ekonomista z firmy analitycznej Roubini Global Economics, określił takie tempo wzrostu gospodarczego jako „iście chindyjskie".
Nic dziwnego, że Turcja stała się jednym z symboli trwającej od ponad dwóch lat hossy na światowych rynkach akcji. Główny indeks stambulskiej giełdy papierów wartościowych ISE100 w tym czasie niemal potroił swoją wartość. Lepsza koniunktura panowała tylko na sześciu rynkach świata, ale spośród dużych jedynie na rosyjskim. Tyle że moskiewski indeks RTS podczas kryzysu z ostatnich lat załamał się tak gwałtownie, że nawet odbicie o 280 proc. nie wystarczyło mu, by te straty odrobić. Tymczasem ISE100 już ponad rok temu ustanowił nowy historyczny rekord.