To zabawne – pytani o zdanie komentatorzy jak jeden mąż mówią: „Główny problem gospodarczy świata tkwi dziś w Europie". Barack Obama stwierdza, że kryzys w strefie euro „przeraża świat" (nasz minister finansów chyba go jednak przelicytował, mówiąc o wojnie). Potwierdzają to również zgodnie przedstawiciele międzynarodowych instytucji finansowych, wszem i wobec głosząc: „Nie zawracajcie sobie głowy Ameryką, globalny kłopot to Europa".
To prawda, od niemal dwóch lat kraje strefy euro bez powodzenia usiłują znaleźć rozwiązanie kwestii greckiego zadłużenia. Na tyle nieudolnie, że ze stosunkowo niewielkiego (z punktu widzenia całej strefy euro) problemu nieodpowiedzialnych Greków i ich niemożliwych do spłaty długów zrobił się już problem niemal wszystkich śródziemnomorskich krajów Unii. Do Grecji dołączyły na liście potencjalnych bankrutów Portugalia i Irlandia, coraz częściej wspomina się o nieuniknionych kłopotach w Hiszpanii, zaczyna być mowa o Włoszech. Padają też pierwsze nieśmiałe uwagi na temat Francji (choć z finansowego punktu widzenia jest to oczywista bzdura). Nie ma wątpliwości – strefa euro daje wręcz popis niezdolności do podjęcia decyzji, doprowadzając uczestników rynku do rozpaczy i systematycznie nadmuchując problem. Niemieckie próby trwałego uporządkowania spraw napotykają zjednoczony opór tych, którzy boją się twardych warunków funkcjonowania, a każdy kompromis jest wetowany z obu stron – zarówno przez tych, którzy się boją, jak i przez tych, którzy uważają, że potrzebne są jeszcze twardsze decyzje.
To wszystko prawda, ale nie zmienia jednego: tego, że z finansowego punktu widzenia problemy strefy euro są stosunkowo łatwe do rozwiązania. I że prawdopodobnie zostaną rozwiązane, choć w kompromitującym stylu i po wielu miesiącach przepychanek. Są kłopoty, ale są i pieniądze. Potrzeba tylko zgody, jak ich użyć.
Skoro to nie Europa jest problemem numer jeden świata – to kto? Odpowiedź jest oczywista, choć mam wrażenie, że wiele osób i instytucji na całym świecie usiłuje jej nie dostrzegać. Problem to USA. Największa gospodarka świata i największy rynek finansowy, w znacznej mierze dyktujący globalne warunki gry. Kraj, który od czterech lat usiłuje odzyskać zdolność do trwałego wzrostu gospodarczego, pompując na rynek biliony dolarów w formie pustego pieniądza finansującego gigantyczny deficyt budżetowy. Kraj, który w ciągu ostatnich czterech lat zaciągnął największy dług, jaki kiedykolwiek istniał na ziemi, który według US National Debt Clock w minioną środę wynosił 14 700 040 072 613 dolarów i 72 centy (mniejsza już o 72 centy, ale niemal 15 bilionów dolarów robi wrażenie!). Kraj, który ciągle zapożycza się u reszty świata (w tym roku na kolejne pół biliona dolarów), zapewniając zwrot długu jedynie swoim papierowym pieniądzem, którego przyszła wartość jest nieznana. Kraj, którego przywódca obiecał, że znajdzie receptę na trwałe ożywienie światowej gospodarki i który dziś wygląda na całkowicie zdezorientowanego. Recepty, które stosował (wielki deficyt budżetowy i druk dolarów), trzymały oczywiście gospodarkę w ruchu. Ale jej nie ożywiły, bowiem zarówno zadłużeni po uszy konsumenci, jak i niepewne przyszłości firmy oraz dbające teraz głównie o własne bezpieczeństwo banki ciągle powstrzymują się z wydatkami. Kiedy zadłużony rząd będzie musiał ograniczyć własne wydatki, amerykańska gospodarka zapewne znów stanie w miejscu.
To jest właśnie globalny problem numer jeden. Bez zdrowej i zdolnej do trwałego wzrostu gospodarki amerykańskiej nie będzie trwałego rozwoju ani w Europie, ani w Chinach, ani w Indiach. Bez uporządkowanych amerykańskich finansów nie będzie porządku w finansach świata. A tymczasem rozwiązania problemu Ameryki ciągle nie widać.