Cel osiągnęliśmy — nie kryje satysfakcji Janusz Zakręcki prezes mieleckich zakładów. Amerykańska inwestycja za ok 70 mln dolarów pozwoliła wskrzesić produkcję w upadającej firmie, dała pracę ludziom i niezły, sprawdzony produkt, który ma szansę na zamówienia nie tylko US Army, ale też wojsk z innych krajów, potrzebujących wyjątkowo trwałego, uniwersalnego helikoptera.
— Trochę się Amerykanów baliśmy. Wśród najstarszych fachowców z montażu panowało przekonanie, że przyślą z centrali Sikorsky’ego w Stratford, Connecticut, aroganckich mądrali, którzy nasz świat, tutaj na Wschodzie, będą odwracać po swojemu, z głowy na nogi — mówi Andrzej Prędki energiczny, szef programu S-70i Black Hawk w mieleckiej fabryce.
I rzeczywiście na samym początku było nerwowo. Lody puściły dopiero, gdy trzeba było z marszu rozwiązywać techniczne problemy bezpośrednio w produkcji. Amerykański desant został rozbrojony, gdy w trudnych momentach mieleccy fachowcy pokazali jankesom co potrafią. Potem poszło już z górki, zwłaszcza gdy podczas mniej formalnych spotkań bezwzględną przewagę miejscowym dawała polska kuchnia. Kiełbasa, bigos, gołąbki, robiły wśród przybyszów furorę.
[srodtytul]Duch miejsca[/srodtytul]
Adam Stolarz, który trzy lata temu negocjował z Ameryką prywatyzację Mielca w imieniu Agencji Rozwoju Przemysłu, dobrze pamięta początek rozmów: — Najważniejsze dla Amerykanów było miejsce w którym przez lata budowano odpowiednią lotniczą kulturę techniczną i ludzie z doświadczeniem w technologicznej branży. Mielec to wszystko zapewniał.