Wyścig u stóp wulkanu Fudżi-jama był jednym z najbardziej dramatycznych w ostatnich latach. Samo prowadzenie ponad 800-konnych samochodów w ulewnym deszczu i spowijającej tor mgle wystarczałoby do zapewnienia widzom emocji, a przecież na torze Fuji toczyła się jeszcze zacięta walka o tytuł dwóch skłóconych ze sobą kierowców McLarena.
Emocje zostały odłożone w czasie, bo przez 19 pierwszych okrążeń cała stawka bolidów podążała za samochodem bezpieczeństwa. Gdy wreszcie ruszyło prawdziwe ściganie, wynagrodziło przemokniętym kibicom nudny początek.
W koszmarnych warunkach najlepiej radził sobie Lewis Hamilton. Czwarta wygrana w sezonie znacznie przybliżyła go do tytułu, ale kolejny raz władze Formuły 1 udowodniły, że ciemnoskóry kierowca McLarena cieszy się dość szczególnymi przywilejami. W połowie wyścigu Anglik miał już za sobą wizytę w boksie, jechał ciężkim, zatankowanym samochodem i wtedy dogonił go Robert Kubica.
Polak jeszcze nie tankował, miał lżejszy bolid i był szybszy nawet o sekundę na okrążeniu. W jednym z zakrętów Hamilton pojechał bardzo szeroką linią. Kubica zaatakował, trzymając się blisko wewnętrznej krawędzi. Wtedy Lewis gwałtownie skręcił do wewnątrz, uderzył w bok samochodu Kubicy, obaj zawirowali i wypadli na pobocze. Szybko wrócili do walki, a kilka okrążeń później sędziowie wlepili Polakowi karę przejazdu przez aleję serwisową za spowodowanie wypadku.
- Może powinni wpisać do regulaminu, że Lewisa wyprzedzać nie wolno - powiedział półżartem po wyścigu jeden z dziennikarzy. - Zastanawiam się, czy gdyby zamienić kierowców miejscami w klasyfikacji, to sędziowie zdecydowaliby się na wymierzenie takiej kary - powiedział "Rz" Daniele Morelli, menedżer Polaka. Gdyby nie kara, Kubica miałby szansę na podium - przed starciem z Hamiltonem jechał przed Heikkim Kovalainenem, który ostatecznie był drugi.