Polscy rybacy nie uczą się na błędach – w tym roku, podobnie jak w poprzednim, przekroczyli limity połowu dorszy. – Flota musi stanąć. To jest być albo nie być dla polskiego rybołówstwa – obwieścił wczoraj na konferencji prasowej wiceminister rolnictwa Kazimierz Plocke. Dziś w Ustce taką informację przekaże rybakom.
Nie przyjmą jej źle. Okazuje się, że oni sami namawiali ministra do wprowadzenia zakazu. – Jesteśmy za tym, by jak najszybciej przerwać połowy i rozpocząć w Unii Europejskiej rozmowy o zmianie polityki na Bałtyku – zapewnia Kazimierz Wojnicz, prezes Krajowej Izby Producentów Ryb.
Na tym nie koniec – wiceminister Plocke zamierza w poniedziałek na spotkaniu unijnych ministrów w Luksemburgu zaproponować wprowadzenie dwuletniego zakazu połowu dorszy na Morzu Bałtyckim. Wtedy nie mogłyby ich łowić wszystkie kutry – nie tylko te z Polski. – Pochwalam taki zabieg – przytakuje ministrowi Grzegorz Hałubek, wiceprezes Polskiego Związku Rybaków.
Obecna postawa polskich rybaków całkowicie różni się od ubiegłorocznych protestów, które wybuchły po nałożeniu w lipcu przez Komisję Europejską restrykcji na bałtyckie połowy. Unijni komisarze znowu są na polskim wybrzeżu. Odkryją to, o czym wie już polskie ministerstwo: nielegalne połowy sięgają 90 proc. oficjalnych statystyk. Dane za pierwszy kwartał pokazują, że w tym okresie na wschodnim Bałtyku nasi rybacy wyłowili 3,2 tys. ton dorszy. Stanowi to 31 proc. dopuszczalnej kwoty na cały rok. Jednak według Brukseli, łącznie z połowami nielegalnymi, kwotę wyczerpali już w 60 proc.
Rybacy popierają przerwanie połowów, bo nikt już nie chce kupować polskich dorszy. Kilogram tej ryby kosztuje ok. 4 zł. Rok temu było to dwa, a nawet trzy razy więcej. – Na polskim rynku dorsza jest bardzo dużo, bo Francja i Niemcy boją się kupować ryby z nielegalnych połowów – tłumaczy Kazimierz Plocke.