W piątek Nokia przedstawiła nową strategię, a kurs jej akcji spadł o ponad 14 proc., co oznacza, że stracił mniej więcej tyle, ile zyskał od chwili, gdy jesienią 2010 roku Stephen Elop, były wiceprezes Microsoftu, został nowym szefem firmy.
Z grubsza strategia Nokii zawiera te elementy, których oczekiwali inwestorzy, czyli cięcie bardzo wysokich i nieprzynoszących oczekiwanych efektów wydatków na badania i rozwój, zmniejszenie zatrudnienia oraz wybranie przez fiński koncern nowego systemu operacyjnego, który z czasem w smartfonach Nokii zastąpi dotychczasowy, czyli powszechnie krytykowany Symbian. Strategia jest bez wątpienia ryzykowna, ale daje Nokii szansę na powrót do gry na rynku najbardziej zaawansowanych technologicznie telefonów komórkowych.
To, że Nokia podejmie duże ryzyko, pewne było od ubiegłej środy, gdy do mediów przeciekł list prezesa Elopa do załogi, w którym sytuację firmy porównał do płonącej platformy wiertniczej i zapowiedział, że jedynym sposobem uratowania jest skok w otchłań. Co więcej, wówczas list Elopa – bez wątpienia element polityki komunikacyjnej – rynek powitał wzrostem cen akcji koncernu z fińskiego Espoo.
Piątkowa reakcja rynku nie jest dla mnie zaskoczeniem. Moim zdaniem kurs Nokii się załamał, bo tego dnia zawiodła komunikacja firmy z rynkiem. Zawsze byłem przekonany, że spółki w sytuacjach nadzwyczajnych muszą mówić inwestorom całą prawdę. I zakładając, że Nokia tak właśnie postąpiła i przekazała wszystkie informacje, jakimi dysponowała, łatwo dojść do wniosku, że cała zasygnalizowana operacja jest albo na bardzo wczesnym etapie planistycznym, albo jest tak ryzykowna, że nic nie da się określić. Skąd ten wniosek?
W czasie konferencji czy to z mediami, czy to z analitykami szefowie firmy unikali jak ognia podawania jakichkolwiek celów finansowych na ten rok oraz informacji dotyczących czy to terminu wprowadzenia na rynek telefonów z nowym systemem operacyjnym, czy to zaprezentowania pierwszego tabletu.