Jeśli istnieje stereotyp reżysera – człowieka silnego, ekspansywnego, to Andrzej Barański jest jego zaprzeczeniem. Skromny, wyciszony, nie przybiera póz, nie przepycha się przez życie łokciami. A jednocześnie roztacza aurę spokoju i życzliwości. Jest otwarty i lubi ludzi. Jeśli nie odbierze telefonu, oddzwania. Nie wiem, czy ktokolwiek słyszał jego podniesiony głos.
W środowisku filmowym zawsze był trochę z boku. Nie należał do żadnych grup, nie dawał się porywać trendom ani wydarzeniom.
– Czasem myślę, że dobrze byłoby płynąć z prądem, przecież każdy ma w sobie potrzebę akceptacji – mówi. – Ale widocznie jest we mnie jakaś niemożność dostosowywania się do ogólnie przyjętego sposobu myślenia czy opowiadania.
Od lat tworzy kino bardzo „swoje" – pełne refleksji i zadumy nad przemijaniem. Recenzenci nie bez racji nazywają go poetą codzienności.
– Ciekawi mnie zwyczajność. Może dlatego, że sam jestem dość zwyczajny? Dla mnie ważne są pytania: „Jak żyć?", a nawet: „Za co żyć?". Zawsze mnie raziło przechodzenie tanecznym krokiem nad problemami dnia codziennego – przyznaje.