Jak szkoli się młodych piłkarzy

Dzisiaj piłkarzy się nie szkoli, ich się produkuje. Nie bez powodu akademię Realu Madryt nazywa się „La Fabrica", a FC Barcelony – „La Masia" – czyli po prostu „farma".

Publikacja: 28.07.2016 13:31

Piłkarska szkółka Barcelony: ci chłopcy, gdy dorosną, mają na boisku szybko myśleć i bezbłędnie pano

Piłkarska szkółka Barcelony: ci chłopcy, gdy dorosną, mają na boisku szybko myśleć i bezbłędnie panować nad piłką. Fot. Jasper Juinen

Foto: Getty Images

Kiedyś najlepsi piłkarze rodzili się na plażach, placach, skwerach, w parkach. Na boiskach piaszczystych, gliniastych, kawałkach trawy, betonie, asfalcie, bruku. Na czym kto mógł, na tym grał. Tam się rozwijał. Najwięcej do powiedzenia mieli architekci i władze miejskie. Ile skwerów zaplanowali, tyle boisk mogło powstać. Włodzimierz Lubański opowiadał, że sam wymyślał sobie ćwiczenia, dzięki którym uzyskał świetną technikę.

W Brazylii Leonidas albo Pele to były samorodne talenty, oszlifowane w klubach. Wszystko, czego się nauczyli, cały geniusz, który mieli, zrodził się na plażach – tam, gdzie mogli grać.

Rodzina Pelego była tak biedna, że nie stać jej było na zakup prawdziwej piłki. Przyszły geniusz futbolu uczył się gry, kopiąc pończochę wypełnioną gazetami. Robił to, kiedy tylko mógł, a nie zawsze mógł, bo musiał pracować jako kelner w herbaciarni, żeby dokładać się do budżetu domowego.

W tamtych czasach dla dzieci takich jak Pele problemem było posiadanie odpowiedniego sprzętu. Piłka to jedno, ale jak zdobyć odpowiednie buty, koszulki czy getry? To było marzenie – móc zagrać w prawdziwym stroju. Pele z kolegami chcieli sprzedawać orzeszki ludziom wchodzącym do cyrku albo kina i zarobione pieniądze przeznaczać na sprzęt. Ale skąd wziąć orzeszki, skoro nie było na nie pieniędzy? Pele i koledzy po prostu je kradli.

Tak zaczynał jeden z największych piłkarzy w historii (wielu powie, że nawet największy). To szczęście, że w ogóle trafił do futbolu. Co by się stało, gdyby nikt go nie wypatrzył, gdyby jego ojciec sam nie był piłkarzem i nie nauczył go podstaw futbolu? Pele do 15. roku życia grywał w amatorskich drużynach, z których najlepszą była Bauru Athletic Club (grał w niej też jego ojciec).

Co by się stało, gdyby trener tamtego zespołu nie zawiózł go na testy do słynnego Santosu i nie polecił tamtejszym fachowcom? Czy kiedykolwiek zagrałby w reprezentacji Brazylii, czy zdobyłby trzy tytuły mistrza świata? Pele jako piłkarz ukształtował się niemal sam. Dwa lata po tym, jak trafił do Santosu, zagrał już na mistrzostwach świata.

Ilu potencjalnych mistrzów przegapiono w latach 50. czy 60.? Tego nigdy się nie dowiemy, ale jedno jest pewne: dziś wszystko się zmieniło. Barcelona kilkanaście lat temu przeznaczyła grube pieniądze na kurację Leo Messiego (bez tego byłby zbyt mały, żeby w ogóle myśleć o graniu w piłkę). Wszystko na poczet potencjalnych zysków w przyszłości.

To była doskonała inwestycja. Dziś, kiedy ceny piłkarzy są zawrotne, kiedy dużo taniej jest wychować sobie zawodnika niż go kupować, każdy klub wie, że warto wyszukiwać talenty w swojej okolicy.

Im młodszy, tym lepiej

Jeszcze kilkanaście lat temu kariery największych zawodników mogły się zaczynać obok wielkich klubów. Robert Lewandowski poszedł na treningi do malutkiego Partyzanta Leszno, a stamtąd trafił do niewiele większej Varsovii. Jak to się stało, że nie wyłowiły go ani Legia, ani Polonia, która stadion ma rzut kamieniem od obiektów Varsovii? A co dopiero mniejsze kluby? Jeśli trafił do nich talent, to głównie dzięki szczęściu. Trener szedł do szkoły, wywieszał ogłoszenie o naborze i na zajęcia przychodzili ci, którzy chcieli.

Teraz każdy klub zarzuca sieci tak gęsto, jak tylko jest w stanie. Legia Warszawa regularnie organizuje nabory do swojej akademii, na które przychodzi po kilka tysięcy dzieci. A jeśli ktoś nie zgłosił się sam? Może spróbuje w ferie? Najpierw niech się pobawi na zimowym obozie, pogra tam z kolegami, zobaczy, jak wyglądają ćwiczenia piłkarskie. Im jest młodszy, tym lepiej, bo jeśli dzięki temu wcześnie trafi do klubu, będzie można go ukształtować według własnego pomysłu.

Najzdolniejsi będą mogli potem potrenować w akademii – to nagroda dla nich, ale także dla klubu, który dzięki temu przefiltrował po raz kolejny Warszawę. Jeśli ktoś prześliznął się przez takie sito, to już sam jest sobie winien.

Lech Poznań robi to samo co Legia, rozwijając program „Lech Talent's Day". Współpracuje z nauczycielami z klas 1–3, którzy jako pierwsi obserwują dzieci na zajęciach wychowania fizycznego, a potem informacje przekazują klubowi. Punktem kulminacyjnym jest całodzienny trening, na który zostają zaproszeni najzdolniejsi uczniowie. Najlepsi z najlepszych trafiają potem do grup młodzieżowych Lecha. Program nie ogranicza się tylko do Poznania, ale obejmuje też okoliczne miejscowości. Jeśli uda się znaleźć jednego czy dwóch przyszłych gwiazdorów, to już było warto.

Panowie oglądają chłopców

Polskie kluby idą drogą, która została wytyczona przez największych na Zachodzie. Lech, rozwijając swój program „Lech Talent's Day", wzorował się na pomysłach Ajaksu Amsterdam czy Arsenalu Londyn.

– Bardzo trudno jest się dostać do akademii Chelsea. Młody chłopak musi być utalentowany, mieć też już jakieś sukcesy. Zawsze szukamy najlepszych, w wieku ośmiu–dziewięciu lat. Potem przez długi czas są oni u nas i pracują według naszej filozofii. Nie mamy z góry określonej liczby chłopców, których chcemy przyjąć każdego roku. Do drużyny do lat dziewięciu możemy przyjąć od 16 do 22 zawodników, wszystko zależy od tego, jak wiele talentów uda nam się znaleźć – mówi „Plusowi Minusowi" Sam Hurrel, jeden z trenerów pracujących w akademii Chelsea Londyn.

To nie wszystko. Co z tymi, którzy sami nie wiedzą, że mają talent, a ich rodzice nigdy by nie pomyśleli o tym, żeby zapisać ich do szkółki piłkarskiej? Takich szuka się samemu, przeczesuje parki, szkoły, boiska. Na popołudniowych zajęciach sportowych w szkołach kręcą się panowie, którzy przyglądają się grającym chłopcom. Nie mają złych zamiarów – to skauci współpracujący z angielskimi klubami.

Dzięki nim do Chelsea trafił Ashley Akpan, syn polsko-nigeryjskiego małżeństwa, które kilka lat temu przeprowadziło się na Wyspy. Ashley w Polsce trenował w klubie Kosa Konstancin, ale gdy przeniósł się z rodzicami do Londynu, nie miał gdzie pograć w piłkę. Mama znalazła jakąś ulotkę i zapisała syna na zajęcia sportowe. Tam wypatrzyli go skauci współpracujący z londyńskimi klubami. Zapytali, komu kibicuje, i obiecali, że dostanie staż w Chelsea. Do tego czasu miał grać w weekendy w amatorskiej drużynie.

Po pierwszym, niedzielnym meczu usłyszał, że jest bardzo dobry i już żadnych testów nie musi przechodzić – Chelsea weźmie go od razu. Tak Ashley trafił do jednej z najlepszych akademii w Anglii i teraz jest kapitanem drużyny do lat 12.

Mieszka niedaleko ośrodka treningowego, właściwie tuż za ogrodzeniem. Widzi piłkarzy pierwszej drużyny chodzących tymi samymi alejkami. Kiedyś spotkał nawet Jose Mourinho w garażu. Akurat kończyło się okienko transferowe, trener był wściekły, bo nie kupił potrzebnych piłkarzy, więc kazał chłopakowi zgolić irokeza.

Włosy już odrosły, Portugalczyka nie ma w Chelsea, ale zostało po nim coś, co jeszcze długo będą w klubie wspominać. To Mourinho był jednym z tych, którzy mieli najwięcej do powiedzenia przy tworzeniu modelu szkolenia w Chelsea. Jak mają grać piłkarze tej drużyny wychowani w akademii?

– Staramy się nauczyć ich ofensywnego stylu gry, nie chcemy wygrywać meczów obroną. Zmieniamy im też pozycje, żeby nauczyli się jak najwięcej i byli wszechstronni. Jeśli są lewonożni, ustawiamy ich na prawej stronie, żeby było im trudniej. Jeśli są obrońcami z natury, to wysyłamy ich do przodu, skrzydłowych ustawiamy na boku albo nawet na środku obrony. Muszą się nauczyć futbolu – mówi Hurrel.

Każdy produkt akademii Chelsea ma być ukształtowany według tej samej matrycy, żeby potem pasował do systemu, według którego gra pierwsza drużyna. Podobnie wygląda to w innych zespołach, jak Europa długa i szeroka. – Chcemy tworzyć piłkarzy, a nie drużyny. Koncentrujemy swoją uwagę na indywidualnym rozwoju młodych zawodników tak, by na końcu szkolenia mieć jak najlepszego piłkarza. Czasami odbywa się to kosztem wyników w turniejach – mówi Nick Marshall, dyrektor sportowy akademii Liverpoolu.

Liverpool i Chelsea nie są wyjątkami. W każdym klubie starają się opracować własny model, dostosowany do specyfiki kraju, tradycji, pożądanego stylu. Każdy podpatruje każdego, największe tajemnice są strzeżone, ale czy da się cokolwiek ukryć w dobie internetu?

Nawet barcelońska „La Masia", w ostatnich latach najlepsza „fabryka" piłkarzy, ma coraz mniej tajemnic. Każdy wie, że idealny piłkarz FC Barcelony jest niewysoki, szczupły, doskonale wyszkolony technicznie. Szybko myśli na boisku, potrafi wymieniać w jednej akcji wiele podań, aż zdezorientowany przeciwnik zostawi lukę w liniach obronnych, w którą wbiją się Leo Messi, Neymar albo Luis Suarez.

Taki sposób gry zapewnił FC Barcelonie w ostatnich latach mistrzostwa Hiszpanii i zwycięstwa w Lidze Mistrzów pod wodzą Pepa Guardioli. Nie każdy jednak może grać jak Barcelona. Kiedy Guardiola przyszedł do Bayernu Monachium, już tak nie dominował w europejskim futbolu i od początku słyszał, że jego styl nie podoba się kibicom. Hiszpan odszedł do Manchesteru City, a Bayern będzie się starał odzyskać tożsamość.

Czyj model jest lepszy? To się zmienia co kilka lat, ważne, że matryca pracuje i pomaga produkować piłkarzy. Chłopcy w wieku 12 lat już są miniaturowymi odpowiednikami swoich starszych kolegów. Ubrani w stroje w barwach klubu przed meczami idą na odprawę, wysłuchać tego, co ma im do powiedzenia trener. Po meczu na gorąco analizują błędy. Młodzi zawodnicy Bayernu Monachium przed meczem są jak jedna pięść. Kiedy się rozciągają czy robią jakieś ćwiczenia – zawsze wykonują to w jednym tempie, według powtarzającego się schematu. Nawet gesty mają już takie same jak ich starsze pierwowzory.

Każdy stara się wyławiać talenty jak najwcześniej, wypatrywani i zapraszani na testy są już kilkulatkowie, chociaż przepisy poszczególnych federacji pozwalają na rozpoczęcie treningów w późniejszym wieku, na ogół od dziewiątego roku życia. Najpierw są to głównie zabawy z piłką, rozwijające technikę. Potem, w wieku 12–15 lat, ćwiczy się zagrania w grupach i poprawia to, z czym młody piłkarz ma kłopoty. Od 15. roku życia chłopcy są wprowadzani w futbol profesjonalny. Ćwiczą taktykę i rozumienie gry. Tak to wygląda w Schalke, ale z różnymi modyfikacjami wszędzie jest podobnie.

Nad rozwojem i kształtowaniem młodych zawodników pracują w akademiach największych klubów dziesiątki ludzi. Tomasz Wałdoch, były reprezentant Polski, a obecnie jeden z trenerów w akademii Schalke Gelsenkirchen, opowiadał, że na spotkaniu wigilijnym pojawiło się około setki ludzi: trenerów, masażystów, fizjoterapeutów. Byli nawet kierowcy, którzy dowożą chłopców z okolicznych miejscowości na zajęcia. Samych trenerów, zatrudnionych na pełny etat, jest ponad 25, w tym kilku z najwyższą w europejskim futbolu licencją UEFA Pro.

W akademiach są też zatrudnieni dietetycy, którzy dbają o odpowiednie odżywianie. Skoro wszystko ma być pod kontrolą, to piłkarskiego produktu nie może popsuć zła dieta. Autor tego artykułu sam widział, jak jeden z trenerów Sportingu Lizbona podczas śniadania w hotelu zabierał chłopakowi z ręki pudełeczko z musem czekoladowym. Ma jeść zdrowo i pożywnie.

Wszystkiego dowiedział się dzięki żonie

Młody piłkarz w tym momencie był pewnie na niego obrażony, ale za kilka lat, kiedy wejdzie do dorosłego futbolu, podziękuje swojemu opiekunowi za konsekwencję. Robert Lewandowski musiał się wszystkiego uczyć sam, kiedy był trampkarzem i juniorem, nikt mu nie mówił o prawidłowej diecie. Wszystkiego dowiedział się dzięki żonie, kiedy był już ukształtowanym piłkarzem.

Dziś w Polsce jest już inaczej. Takim samym tropem jak Zachód podążają też nasze kluby. – Akademia Lecha jest zlokalizowana we Wronkach, ale część boisk mamy w Popowie oddalonym o 3 km od Wronek. Jeśli zliczyć wszystkie boiska, to mamy ich tam do dyspozycji siedem. Blisko jest także szkoła, więc praktycznie w jednym miejscu możemy szkolić i uczyć piłkarzy. Goście z zagranicy, którzy do nas przyjeżdżają, są pod wrażeniem tego rozwiązania – mówi dyrektor akademii Lecha Piotr Sadowski.

To o kilka boisk więcej niż ma drużyna Schalke (gdzie udało się wychować Manuela Neuera czy Juliana Draxlera ). Lech ma za to mniej osób pracujących w akademii – obecnie jest ich około 55. Budżet akademii to spora pozycja w wydatkach klubu. W Lechu Poznań jest to około miliona euro, czyli dobra europejska średnia.

Talentu nie da się kupić ani zaprogramować. Nikt nie ma też monopolu na mądrość w wychowywaniu piłkarzy. Paulo Leitao, dyrektor sportowy akademii Sportingu Lizbona przypomina, że Cristiano Ronaldo i Luis Figo zostali znakomitymi piłkarzami, zanim powstał wielki kompleks szkoleniowy. Geniusze wciąż mogą urodzić się na piasku.

Kiedyś najlepsi piłkarze rodzili się na plażach, placach, skwerach, w parkach. Na boiskach piaszczystych, gliniastych, kawałkach trawy, betonie, asfalcie, bruku. Na czym kto mógł, na tym grał. Tam się rozwijał. Najwięcej do powiedzenia mieli architekci i władze miejskie. Ile skwerów zaplanowali, tyle boisk mogło powstać. Włodzimierz Lubański opowiadał, że sam wymyślał sobie ćwiczenia, dzięki którym uzyskał świetną technikę.

W Brazylii Leonidas albo Pele to były samorodne talenty, oszlifowane w klubach. Wszystko, czego się nauczyli, cały geniusz, który mieli, zrodził się na plażach – tam, gdzie mogli grać.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów