Hubert Hurkacz: Wierzę w dobro, karma wraca

Rodzice dali mi coś niezbędnego do odniesienia sukcesu – wiarę, że jest możliwy. Wspierali mnie, nie blokowali w żaden sposób. Ani razu nie usłyszałem, że mi się nie uda – mówi Michałowi Kołodziejczykowi najlepszy polski tenisista Hubert Hurkacz.

Aktualizacja: 12.07.2019 22:58 Publikacja: 12.07.2019 00:01

Hubert Hurkacz w Wimbledonie wysłał mocny sygnał: mój czas nadchodzi. Przegrał wprawdzie z Novakiem

Hubert Hurkacz w Wimbledonie wysłał mocny sygnał: mój czas nadchodzi. Przegrał wprawdzie z Novakiem Djokoviciem, ale pokazał, że nawet lider światowego rankingu musi traktować go poważnie

Foto: Forum

Plus Minus: Lubi pan mieć wszystko zaplanowane?

Czasami zrobić coś spontanicznie też jest fajnie.

Kiedy nie idzie zgodnie z planem – na korcie albo w życiu – zawsze ma pan przygotowany plan B?

Wolę się nie denerwować na rzeczy, na które nie mam wpływu. W korku na ulicy i na korcie. Złościć się na jakieś przypadkowe piłki albo zagrania nie miałoby sensu. Lepiej się żyje, akceptując takie rzeczy, umiem błyskawicznie się z nimi godzić. Oczywiście dużo łatwiej się mówi, niż później wdraża taki plan, ale ciągle z tyłu głowy mam, by nie tracić energii wtedy, kiedy nie muszę.

Młodym ludziom coraz trudniej utrzymać koncentrację?

To pewnie wszystko przez rozwój internetu. Informacje stały się ogólnodostępne, te ważne, ale też te zbędne. Wszystko natychmiast ląduje w sieci, a do tego dochodzą jeszcze media społecznościowe. Dużo mówi się o szukaniu dłuższych chwil dla siebie, szukaniu koncentracji, ale później zamiast coś z tym zrobić, klika się dalej. Ludzie nie rozumieją, jak ważne jest to, by mieć czas w ciszy, że nic się nie stanie, jeśli przez pięć godzin nie będą zerkać w telefon. Przecież Instagram jest tak skonstruowany, by informacje nigdy się nie kończyły, by je ciągle przewijać na dół, nie skupiając się za długo na żadnym zdjęciu. Ten strumień nie ma końca.

Pan nie jest przywiązany do telefonu?

Trochę jestem, zazwyczaj cały czas jest blisko. Odbieram połączenia, odpisuję na wiadomości, ale wiem, że czasami warto się odciąć. Chętnie zostawiam telefon w domu, jeśli wiem, że tam, gdzie idę, nie będzie mi potrzebny. Wyłączam się, potrafię to.

Ma pan narzeczoną? Dziewczynę?

Nie.

A kiedy się pojawi, to będziecie wrzucać zdjęcia z wakacji na Instagram?

Wątpię.

Strzeże pan swojej prywatności?

Chyba mam w sobie taką potrzebę. Wydaje mi się, że warto zachować jakąś granicę, narysować wyraźną linię dla własnego komfortu. W swoim życiu prywatnym chcę się czuć swobodnie, chcę zawsze być świadomym tego, co robię.

Po ostatnich sukcesach nastąpiło nagłe zainteresowanie pana życiem? Odezwali się znajomi, którzy wcześniej o panu nie pamiętali?

Na pewno trochę się zmieniło, bo wzrosła moja popularność, ale staram się trzymać kontakt z ludźmi, z którymi utrzymywałem go wcześniej. Mam sprawdzonych przyjaciół, którzy dzwonili także wtedy, gdy nie startowałem w największych turniejach.

Boi się pan popularności?

Trochę jej nie ogarniam. W tenisa grałem przecież zawsze, a ostatnio zrobiło się wokół tego dużo zamieszania, już tego nie kontroluję. Być może nigdy nie będę, ale na razie stanowi to dla mnie pewnego rodzaju zaskoczenie. Nie sądzę, że jestem już firmą, że moje nazwisko coś znaczy, ale cieszy mnie wzrost popularności, bo oznacza, że się rozwinąłem i zacząłem lepiej grać. To miłe, kiedy ludzie powiedzą jakieś miłe słowo, okażą wsparcie, zaczepią na ulicy, zapewniając, że kibicują. Dzisiaj we Wrocławiu rano spotkała mnie jedna taka sytuacja, na razie nie jest to więc specjalnie uciążliwe.

To zapytam inaczej: czuje się pan przygotowany na popularność?

Nie mam żadnych lęków z tym związanych, nie sądzę, żeby przerosła moje oczekiwania, bo niczego nie oczekuję. Pewnie jak wygram jakiś wielki turniej, będzie o mnie jeszcze głośniej. Naprawdę dziękuję kibicom za to, że cieszą się moimi sukcesami. Ale też muszę nauczyć się dawać coś więcej od siebie w takich kontaktach, zrozumieć, jak to wszystko wygląda, dowiedzieć się, jakie są zagrożenia, i mentalnie do tego przygotować.

Jest pan bardzo ostrożny?

Tak.

Ma pan prawo jazdy?

Tak.

I co? Zawsze trzyma się pan przepisów?

...

Cisza słabo się sprzedaje w tekście. Szukam w panu jakiejś słabości, tego „pierwiastka zła", który podobno w sporcie jest niezbędny.

Każdy sportowiec jest inny i każdy wybiera inną drogę do celu. Nie ma jednego typu osobowości, który gwarantuje sukces, także w tenisie. Roger Federer różni się od Rafaela Nadala, a Nadal od Novaka Djokovicia. Każdy z nich jest inny, inaczej się zachowuje. Nie chodzi o to, żeby być złym albo dobrym na korcie i poza nim, tylko żeby kochać rywalizację. A ja kocham, na korcie walczę o każdą piłkę. A to, że jestem spokojny, nie oznacza, że odpuszczę przeciwnikowi.

Bardzo spokojnie układał pan swoją karierę. Jest pan cierpliwy?

Nie. Chciałbym mieć dużo większe sukcesy i żeby przyszły znacznie szybciej, ale musiałem zrozumieć, że lepiej jest pokonywać kolejne etapy. Ważne, by mieć plan, a nie zmieniać go po każdym nieudanym meczu. Czasami niektóre rzeczy wychodzą szybciej, czasami wolniej – trzeba nauczyć się ufać wybranej metodzie. W wyobraźni widziałem już siebie gdzieś daleko, jednak znacznie rozsądniej jest skupiać się na tym, co tu i teraz. Na rozwoju, każdego dnia. Myśląc o takich drobnych sprawach, można być pewnym, że te wielkie przyjdą w swoim czasie. Uwielbiam tenis, od dziecka kochałem ten sport, zawsze chciałem grać na punkty i zawsze miałem w sobie chęć zostania najlepszym.

Podobno był czas, gdy pana wzrost trochę przeszkadzał w koordynacji?

Wiadomo, że każdy dzieciak ma taki etap, w którym dynamicznie rośnie i nie do końca panuje nad organizmem, nie kontroluje swojego ciała. U mnie minęło to dość szybko, może pomogło mi, że w przeszłości chodziłem także na akrobatykę i byłem w stanie szybciej nauczyć się wszystkiego na nowo. Wydaje mi się, że miałem większe wyczucie ciała. Dużo pracuję także z Przemkiem Piotrowiczem, moim trenerem przygotowania fizycznego, który dba o wszystkie detale, przygotowuje specjalne ćwiczenia pozwalające mi się dalej rozwijać.

Czym pana trening różni się od treningu innych? Jest w nim coś wyjątkowego?

Obecnie wszystko jest bardzo zindywidualizowane. Przecież John Isner nie będzie biegał interwałów i nie będzie miał długich treningów, jego atuty to mocny serwis i atak, on nie gra mojego tenisa. Każdy organizm wymaga innych obciążeń, sztuką jest odpowiednie ich dobranie. Do tego dochodzą kwestie istotne na konkretnym etapie kariery. Ja nie miałem wyjątkowych zajęć wzmacniających koncentrację, ale pracowałem nad oddechem, skupieniem.

Na czym to polegało?

Można to nazwać medytacją. Takie ćwiczenia bardzo mi pomogły, bo podczas meczu czasami skupienie się na oddechu jest bardzo ważne. Kiedy opanujesz oddech, łatwiej wykonać plan, niż wtedy, kiedy jesteś podekscytowany, rozemocjonowany sytuacją, w której się znalazłeś. Emocje sprawiają, że trudno zachować chłodny umysł, normalnie myśleć, a w grze w tenisa chodzi przede wszystkim o rozwiązywanie problemów na korcie. Kiedy idzie dobrze, zdobywa się punkty, ale gdy nagle przeciwnik zaczyna mnie czytać, to trzeba szybko wymyślić coś nowego. Spróbować jakiejś innej metody. Ale szybko nie może oznaczać za szybko. Spokojnie, trzeba oddychać.

Pracuje pan z psychologiem?

Jako psychologa traktuję mojego trenera Craiga Boyntona. Ma tak ogromne doświadczenie, przez 20 lat widział tak wiele meczów, prowadząc różnych zawodników, że doskonale rozumie, jakie emocje towarzyszą mi podczas gry. Albo przed nią.

Pana spokój to jest pewność siebie, świadomość własnych umiejętności czy maska?

To wszystko zmieniało się z czasem. Dojrzewałem. Kiedyś dużo bardziej się denerwowałem, ale teraz już wiem, że zbytnia ekscytacja nie przynosi niczego dobrego. Trzeba umieć zachować równowagę. Oczywiście, że nadal denerwuję się przed meczem, to nieuniknione.

To jak pan rozładowuje emocje?

Nauczyłem się o nich mówić. Wiem, że to pomaga się odstresować, wyczyścić głowę. Najlepiej wszystko nazwać i wyrzucić z siebie już na samym początku.

Na co dzień też jest pan tak metodyczny, tak spokojny?

Zazwyczaj jestem spokojny, trudno mnie wyprowadzić z równowagi. Lubię czytać książki, dobry film obejrzeć.

Podobno „Kilera" zna pan na pamięć?

Lubię dobre komedie, a „Kilera" rzeczywiście oglądałem kilka razy z kolegami.

A te książki to jakie?

Czasami czytam biografie sportowców. Warto jest wyciągać wnioski z tego, jak swoją karierą pokierowali inni, co przyniosło spodziewany efekt, a co wręcz przeciwnie. Każdy ma inny sposób na sukces, ale da się znaleźć wspólny mianownik i można przynajmniej zlokalizować zagrożenie.

Dużo łączy pana z Łukaszem Kubotem. To wzór, mistrz, przyjaciel?

Wszystko w jednym. Podziwiam to, co osiągnął, jaką przeszedł drogę. To dwukrotny mistrz wielkoszlemowy w deblu, jest rozstawiany z numerem 1, a to naprawdę niesamowita sprawa. Udało mu się zajść tak daleko, mimo że późno zaczął. Wszedł jednak do najlepszej setki i zaczął wygrywać dzięki wierze w siebie i wytrwałości. Od Łukasza można się wiele nauczyć, to świetny wzór do naśladowania. Oczywiście, że się do niego porównywałem.

A z zagranicznych tenisistów kogo pan podziwia?

Moim idolem jest Roger Federer.

Marzył pan o tym, by z nim zagrać?

Zawsze chciałem mieć taką możliwość. Ale zawsze marzyłem też o tym, by go pokonać, a to na razie mi się nie udało. Mam nadzieję, że będę miał jeszcze szansę. Od Rogera można się wiele nauczyć, nie tylko jeśli chodzi o grę czy podejście do tenisa, ale także o życie. Bardzo mi imponuje.

Miał pan kompleksy, wchodząc w ten wielki świat, czy Polak urodzony w 1998 od razu czuł się jak Europejczyk?

W zeszłym roku próbowałem grać w turniejach ATP Tour. Na treningach szło mi dobrze, ale później, w meczach, wiele rzeczy mi nie wychodziło. Zbierałem doświadczenie, którego nie da się zebrać inaczej, niż uczestnicząc w najlepiej obsadzonych zawodach. Trzeba było zderzyć się z tym światem, z najbardziej znanymi tenisistami, żeby zrozumieć, o co chodzi. Potrzebowałem czasu, by się zaadaptować, i chociaż wiem, że przede mną jeszcze wiele etapów, to czuję, że coraz więcej mi się udaje. W każdym roku kariery, a przecież jestem na jej początku, coś sobie do bagażu dokładałem, zawsze znajdowałem jakąś nową rzecz, która pozwalała mi być lepszym.

Kiedy Djoković po meczu na Wimbledonie długo pana chwalił, czuł się pan wyróżniony, czy spłynęło to po panu, bo jednak nie udało się wygrać?

Fajnie, że powiedział coś miłego. Ale wiem, co zrobiłem źle, już wszystko przeanalizowaliśmy. Wiem, co mogę poprawić i na tym się skupiam, a nie na pochwałach przeciwnika. Każdy element gry da się poprawić: serwis, forhend, bekhend, wolej, return... Wiem jednak, że nie da się zrobić wszystkiego naraz, że trzeba się na czymś skupić, bo kiedy pracowałbym w tym samym czasie nad każdym aspektem, tak naprawdę nie poprawiłbym żadnego. Byłoby tego za dużo, organizm by zgłupiał, jeśli co pół godziny kładlibyśmy z trenerem nacisk na co innego. Po trzech godzinach zajęć nie wiedziałbym, gdzie jestem.

W tenisie poza grą pociągała pana otoczka tego sportu?

Na początku była pasja do samej gry, do rywalizacji na największych kortach, bo to jeszcze większa frajda. Potem doszła atmosfera, uczucie, jakie towarzyszy startom w największych turniejach, jest fantastyczne. Ci wszyscy ludzie, te tłumy, ten doping – to działa na wyobraźnię.

Docierają do pana brawa? Nawet po przegranych piłkach?

Tak, ale musiałem się do nich przyzwyczaić. To może śmieszne, ale nie tak dawno po udanych akcjach klaskał tylko mój trener, a po bardzo udanych jeszcze trener przeciwnika. Na trybunie siedziały trzy osoby. Nagle na dużych kortach doszły kolejne bodźce, oklaski dodają energii.

Lubi pan, gdy pana mecze na żywo oglądają rodzice?

Tak, w Wimbledonie byli. Wiedziałem, gdzie siedzą, bo zazwyczaj jest to konkretny boks dla bliskich. Cieszę się, kiedy mogą mi kibicować, chciałbym, żeby byli ze mnie dumni. Dają mi ogromne wsparcie, mamy świetne relacje.

Podobno nigdy nie zapisali się do Komitetu Oszalałych Rodziców, a to w polskim tenisie komitet prężnie działający.

Na całe szczęście do niego nie należeli. Myślę, że to było kluczowe w moim rozwoju. Miałem od nich to, czego potrzebowałem – spokojne podejście. Nie wiem, skąd często u rodziców innych zawodników biorą się niezdrowe emocje. Może chcą przelać swoje ambicje na dzieci. Może chcą wymusić na nich realizację celów, których sami nie potrafili zrealizować. Niektórzy naprawdę bardzo nerwowo podchodzili do meczów, do rywalizacji. A tak się nie da, na karierę w tenisie trzeba patrzeć jak na drogę, która nigdy się nie kończy. Federer wygrał 20 turniejów wielkoszlemowych, jedzie na następny i znowu marzy o zwycięstwie.

Miał pan swobodę, świadomość, że może nagle oznajmić rodzicom, iż rezygnuje z tenisa i zaczyna na przykład studia informatyczne?

Oczywiście. Sam decydowałem o sobie, podejmowałem świadome decyzje. Wybrałem, że chcę grać w tenisa. Wiadomo, że na trening zaprowadziła mnie mama, która sama kiedyś uprawiała ten sport, ale jak miałem pięć lat, to trudno, żebym miał wielki wpływ na sposób, w jaki spędzam czas. Kiedy byłem nastolatkiem, czułem jednak, że to dla mnie świetne, uwielbiałem treningi. Rodzice dali mi coś niezbędnego do odniesienia sukcesu – wiarę, że jest możliwy. Od początku wierzyli, że będę mógł zrealizować swoje marzenia, wspierali mnie, nie blokowali w żaden sposób. Ani razu nie usłyszałem, że mi się nie uda.

Mieszka pan jeszcze z rodzicami?

Przez te kilka tygodni w roku – tak. Ale raczej mnie nie ma. Tenis zajmuje mi większość czasu. Wiem, co mogę robić, czego nie mogę, teraz w okresie przygotowawczym dwa razy w tygodniu jestem na korcie, mam też ćwiczenia ogólnorozwojowe, odnowę fizyczną.

Jest pan jedynakiem?

Nie, mam siostrę. Ma 12 lat, ale mamy bardzo dobry kontakt.

Do kogo pierwszego dzwoni pan po meczu?

Różnie. Po porażce czasami potrzebuję chwili dla siebie. Muszę się z nią pogodzić, przetrawić w środku. To, czy od razu odzywam się do rodziców, zależy od stanu mojej psychiki, od tego, co się wydarzyło na korcie. Czasami jestem bardzo zły, niezadowolony, bo wiem, że stać mnie było na więcej. Uczę się wyciągać wnioski i szybko iść do przodu, ale nawet trener daje mi godzinę dla siebie i dopiero później zaczynamy rozmawiać. Musimy mieć w sobie spokój, a on przychodzi, dopiero kiedy wygra się walkę z własnymi emocjami.

Pana rodzice nie wpisują się w martyrologię polskiego tenisa. Nie narzekają na cały świat, nie sprzedawali obrazów, żeby znaleźć pieniądze na pana karierę...

Ale bardzo mi pomagali, także finansowo. Koszty są mniejsze, kiedy jest się juniorem, a kiedy doszły loty na turnieje, bardzo pomagał także Polski Związek Tenisowy. Wiadomo, że to wszystko nie jest tanie i tak dostępne, jakbym chciał, żeby było. Nie każdy dzieciak ma możliwość treningów, nie ma ujednoliconego szkolenia. Mam nadzieję, że to się w przyszłości zmieni i będzie dużo więcej świetnych polskich tenisistów.

Kort przy każdym orliku?

Byłoby ekstra. Wiele młodych osób jest bardzo utalentowanych, ale później jakoś gaśnie przez brak doświadczenia, możliwości, by pójść dalej. Nie ma dużych turniejów, w których najzdolniejsi mierzyliby się z przeciwnikami, od których mogliby się uczyć. Nie ma autorytetów, jakiejś akademii, która wspierałaby rozwój w jednolity sposób. Trenerów, którzy byli na profesjonalnych turniejach, można policzyć na palcach dwóch rąk, najczęściej nie mają odpowiedniego doświadczenia. Gdybym był impulsem do zmian na lepsze, czułbym się fantastycznie.

Mimo młodego wieku jest pan już milionerem. Pieniądze są dla pana dużą motywacją?

Pieniądze w tenisie dostaje się za zwycięstwa w ważnych turniejach. Nie były i nie są dla mnie motywacją, ale też potrzebuję ich, by móc inwestować w rozwój. Może później, bliżej końca kariery, zaczyna się myśleć o zabezpieczeniu na przyszłość, bo przecież nie będzie się grało całe życie, ale nie można traktować sportu jako skoku na kasę. Jeżeli gra nie sprawia przyjemności, lepiej zająć się czymś innym, bo są małe szanse na sukces. Wiem, że zdarzały się takie przypadki, że ktoś zaplanował bogactwo przez sport, ale nie rozumiem, po co robić coś, czego się nie lubi. Ja bym nie potrafił.

Boi się pan czasami, że pieniądze i sukcesy mogą pana zmienić jako człowieka, że zwyczajnie panu odbije?

Raczej nie. Zakładam, że będzie OK. Dość mocno stąpam po ziemi, na słabości raczej jestem odporny.

Kiedy zrobił pan największą imprezę po meczu?

Nie miałem jeszcze imprezy po meczu, bo niczego wielkiego nie osiągnąłem.

Przywiązuje pan olbrzymią wagę do diety. To prawda, że nigdy nie był pan w McDonaldzie?

Rodzice nigdy mnie tam nie zabierali. Nie traktowałem możliwości zjedzenia hamburgera – jak niektórzy mają w zwyczaju – jako radości, nagrody. Zwracam uwagę na to, co jem. Obejrzałem kilka filmów, przeczytałem kilka książek. Uświadomiły mi, jakie jedzenie może być dodatkową korzyścią w sporcie.

No i jakie?

Nie jem mięsa, ryb, nabiału. Jestem weganinem. Ostatnio rodzice kupili superwyciskarkę – można robić soki ze wszystkich warzyw. To naprawdę jest bardzo smaczne i daje mnóstwo energii. Świetnie się czuję po takim posiłku. Ważne, żeby po jedzeniu mieć siłę, a nie, żeby być zmęczonym.

Obala pan mit, że białko zwierzęce jest dla sportowców niezbędne.

Jakoś sobie daję radę bez niego. Djoković też jest weganinem i na pewno nie jesteśmy jedyni. O tym, że bez białka zwierzęcego nie da się funkcjonować w sporcie, oczywiście słyszałem, ale to stereotyp. Jest bardzo głęboko zakorzeniony w ludziach, jak każda prawda powtarzana przez pokolenia. Nie jem też pszenicy, bo miałem lekkie uczulenie, ale makarony lubię. Bezglutenowe.

Jest pan osobą wierzącą?

Ale o co pan pyta?

O wiarę w Boga.

Raczej nie. Wierzę w pozytywną energię, w to, że warto robić dobre rzeczy. Wierzę w dobro. Jeśli chodzi o siłę wyższą, jestem osobą otwartą na poglądy innych ludzi, ale dla mnie najważniejsze jest to, żeby postępować w zgodzie z sobą. Myślę, że karma wraca, że powinniśmy się zachowywać tak, jak chcielibyśmy, aby inni postępowali z nami.

Jest pan szczery? Potrafi pan powiedzieć głośno o czymś, co pana boli?

Nie mam problemu z mówieniem prawdy, ale oczywiście nie lubię mówić czegoś, co jest dla kogoś niemiłe albo co może zostać tak odebrane. Ale w dłuższej perspektywie na szczerość warto postawić, lepiej powiedzieć prawdę o danej sytuacji, niż sztucznie ją ignorować.

Gdzie chciałby pan być za rok?

Chcę być tylko lepszy niż teraz. Czasami nie wszystko dzieje się tak szybko, jakbym chciał albo jak sobie wyobrażałem. Ale wierzę, że mogę być na szczycie, wierzę, że mogę dużo osiągnąć. Zbieram doświadczenie i buduję w głowie przekonanie, że stać mnie na wiele.

Czym dla pana byłby sukces?

Rozwój jest sukcesem. Spokojne podejście. Radość.

Myślałem, że ustalimy jakiś punkt i sprawdzimy na przykład dokładnie za rok – 8 lipca.

8 lipca to jednak wolałbym nie. To będzie jeszcze w trakcie Wimbledonu. Może być później?

—rozmawiał Michał Kołodziejczyk

redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Lubi pan mieć wszystko zaplanowane?

Czasami zrobić coś spontanicznie też jest fajnie.

Pozostało 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków