Pouczająca jest zresztą w tym kontekście historia wspomnianej dywidendy demograficznej. Dawniej, w związku z ogromną śmiertelnością dzieci, wysoka dzietność była warunkiem odtwarzania populacji. Z czasem, mniej więcej w XVIII w., takie zdobycze cywilizacyjne, jak kanalizacja, upowszechnienie uprawy ziemniaka, mycie rąk przez lekarzy przed odbieraniem porodu itp., sprawiły, że współczynniki śmiertelności zaczęły szybko spadać. Ale współczynniki dzietności pozostały wysokie jeszcze przez długi czas, czego skutkiem był boom demograficzny.
Zachowania ludzkie zmieniają się bardzo wolno. Jeśli ktoś sądzi, że wystarczy zaproponować jakiś dodatek finansowy dla rodziców, aby kobiety nagle zaczęły rodzić po troje dzieci i więcej, przejawia daleko idącą ignorancję. Ale nawet gdybyśmy mogli czarodziejską różdżką zmienić świat i sprawić, żeby kobiety znów rodziły więcej dzieci, to na finansowanie systemu emerytalnego miałoby to wpływ za jakieś 40 lat. Dzieci, które nie urodziły się w minionych 20 latach, już się przecież nie urodzą i nie będą miały swoich dzieci. Nie mówimy więc o jakichś prognozach, które się sprawdzą albo nie, tylko o faktach.
System ubezpieczeń społecznych, którego utrzymanie jest możliwe tylko dzięki temu, że coraz więcej osób płaci składki, to piramida finansowa. W pewnym sensie dobrze się więc stało, że dzietność spadła i to uwidoczniła. Można zacząć budować nowe, bardziej stabilne systemy.
Rzeczywiście, przez niemal cały XX w. systemy emerytalne były piramidą finansową, nawet jeśli – jak powiedział kiedyś Paul Samuelson – były to piramidy wspaniałe, pozwalające uzyskać ekstraśrodki na finansowanie ważnych celów społecznych. Były jednak finansowane dywidendą demograficzną. Gdy jej zabrakło, kraje zaczęły się zadłużać. Zobowiązania wobec emerytów, nieuwzględnione w oficjalnych danych dotyczących długu publicznego, stanowią dziś wielokrotność PKB wszystkich wysoko rozwiniętych krajów. Te długi trzeba spłacić. Każdy polityk, który wyjdzie i powie społeczeństwu, że te zobowiązania zostaną anulowane, będzie musiał szukać nowej pracy. I to jest dzisiaj podstawowy problem: pokolenia pracujące, oprócz odkładania na własne emerytury, muszą spłacić zobowiązania wobec swoich rodziców, którzy nabyli uprawnienia emerytalne w starym systemie, obiecującym hojne świadczenia za niskie składki. Jeszcze w latach 80. XX w. w Polsce wszystkie składki na ubezpieczenia społeczne wynosiły 15,5 proc., a w latach 90. już 45 proc. To właśnie spłata zadłużenia z tego tytułu jest źródłem tzw. dziury w ZUS, o której tyle się słyszy. Drugim źródłem „dziury" są skutki drastycznego obniżenia składki rentowej (w latach 2007–2008 – red.) bez obniżenia wydatków, które ona finansuje.
Poza tym obowiązujący w Polsce od 20 lat system emerytalny, którego jest pan współtwórcą, jest sprawny?
Ma jeszcze kilka słabości. Największą z nich jest to, że jest to system powszechny tylko w teorii. W praktyce duża część społeczeństwa jest z niego wyłączona, np. płacący składki do Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, mundurowi, górnicy. Poza tym jednak jest to system na miarę XXI w. Zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć dziwnie w kontekście ciągłych dyskusji na ten temat i zmian, które są do niego wprowadzane. Ale to są ciągle, na szczęście, zmiany relatywnie nieistotne. Otwarte fundusze emerytalne, które zostały w niemądry sposób zepsute, nie stanowią istoty tego systemu. Przeksięgowanie zobowiązań emerytalnych z OFE do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (zarządza nim ZUS – red.) wyrządziło systemowi emerytalnemu ogromną szkodę, bo podważyło zaufanie do niego, wyrządziło też szkodę gospodarce, uniemożliwiając osiąganie pozytywnych efektów zewnętrznych dla jej rozwoju. Na szczęście jednak to przeksięgowanie nie zburzyło logiki działającego w Polsce systemu emerytalnego.