Piszę te słowa w wieczór prawyborów w stanie New Hampshire. Z jednej strony, jako obywatelce USA, włosy stają mi dęba na myśl, że w listopadowych wyborach będę miała wybór między Donaldem Trumpem (farmazonem) i Berniem Sandersem (komunistą). Z drugiej jednak, jako osoba okropnie ciekawska, cieszę się na myśl, że coś się będzie działo – bo niemożliwe, żeby obie partie, Republikańska i Demokratyczna, zgodziły się na wystawienie takich kandydatów w listopadowych wyborach.
Sprawa jest jednak poważna. Na Trumpa, który jest w stanie powiedzieć każde głupstwo i chamstwo, głosowali ci, którym Partia Republikańska od lat nie daje godnego wyboru. A Trump obiecuje wszystko: zlikwiduje islam, stworzy niewyobrażalnie wielką liczbę miejsc pracy, rozprawi się z Chinami, dogada ze swoim przyjacielem Putinem, zniesie Obamacare i zapewni wszystkim wspaniałą opiekę zdrowotną. Za jego telewizyjnym przekazem kryje się też obietnica, że wszyscy mężczyźni będą bogaci tak jak on, a wszystkie kobiety równie piękne jak jego wszystkie żony i córki.
czytaj także:
Na Berniego Sandersa głosują ci, do których trafia przekaz o sprawiedliwości społecznej i równości, cała ta socjalistyczna narracja, która w Europie już się przeżyła, ale w Stanach tchnie świeżością (ostatni poważny kandydat socjalista Eugene Debs zdobył 6 proc. głosów w 1912 roku). Co najciekawsze jednak, a może i najważniejsze, o ile głosujący na Trumpa głosują na Trumpa, o tyle wielu głosujących na Sandersa głosuje przeciwko Hillary Clinton.
Hillary, mimo milionów dolarów wydanych na kampanię i wsparcia zarówno feministek, jak i pożeracza femmes, czyli własnego męża, z którym nie żyje od lat, ma jeden z najniższych wskaźników wiarygodności wśród polityków. Dwa tygodnie temu na jednym z town hall meetings (coś bardzo potrzebnego w Polsce, na co nie ma dobrego tłumaczenia ani, co gorsza, praktyki – niereżyserowane spotkanie polityka z mieszkańcami; wedle Alexisa de Tocqueville'a kamień węgielny amerykańskiej demokracji) pierwsze pytanie zadane Hillary brzmiało: co mówić ludziom, którzy nazywają ją osoba nieuczciwą. Biedna Hillary nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, skoro odkąd jej nazwisko stało się znane za sprawą jej męża, towarzyszą jej jedna za drugą afery dotyczące pieniędzy, manipulacji i nielojalności.
Niewykluczone, że jeszcze zanim ten felieton trafi do czytelnika, w wyborcze szranki wstąpi nowy kandydat: trzykrotny burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, który już kilkakrotnie szykował się do tego kroku. Do dziś żaden „trzeci kandydat" nie wygrał wyborów prezydenckich, ale, po pierwsze, to się może zdarzyć (Ross Perot zdobył w 1992 roku 19 proc. głosów), a po drugie, republikanie lub demokraci mogą poprzeć Bloomberga, zwłaszcza że w jego nietypowej dla Stanów (choć typowej w Polsce) biografii był już członkiem obu partii.