Wczorajsza wyprzedaż na Wall Street przybrała naprawdę imponujący rozmiar, w końcu spadek indeksu Dow Jones o 4,6 proc. nie zdarza się zbyt często. Ostatnim razem większą jednodniową zniżkę obserwowaliśmy w sierpniu 2011 r., kiedy to agencja S&P pierwszy i jedyny raz w historii obniżyła rating USA. Obecna sytuacja jest nieco inna, ponieważ nie ma bezpośredniej przyczyny załamania, co uważam za pozytywny sygnał.

Podstawą spadków jest nie widmo recesji (wręcz przeciwnie, światowa gospodarka jest w świetnej formie i w tym roku zdaniem MFW wzrośnie o blisko 4 proc.), a skrajne pozycjonowanie, ekstremalne wykupienie i wyśrubowane do granic wyceny. Historycznie bardzo długi okres skompresowanej, niskiej zmienności, tradycyjnie kończy się jej potężnym wybuchem. Głębszego odreagowanie na rynku nie mieliśmy tak naprawdę od początku 2016 r., także ostatnie spadki można traktować jako „zdrową korektę".

Załamanie w USA pociągnęło za sobą pozostałe rynki, a więc rykoszetem oberwał również WIG20 – najważniejszy polski indeks od styczniowych szczytów osunął się lekko ponad 7 proc. Obecnie notowania testują 200-okresową średnią kroczącą, która wcześniej kilkukrotnie działała jako punkt zwrotny. Jest to dość ważne wsparcie, choć kluczową barierą dla rynku niedźwiedzia będą minima ustanowione w pierwszej połowie grudnia ubiegłego roku przy 2370 pkt. Ich przełamanie pozwoliłoby na pogłębienie korekty o kolejne 200 pkt. w okolice 2260 pkt. Należy jednak pamiętać, że początek „lawiny" nastąpił w USA, także poziomy techniczne WIG20 schodzą na dalszy plan. Dużo ważniejsze będzie zachowanie amerykańskiego rynku akcji, od którego w tym momencie WIG20 jest mocno zależny.