A mimo to, chcąc nie chcąc, stają się coraz ważniejszym elementem polskiej gospodarki. Są podporą tysięcy naszych przedsiębiorców i rolników, którzy bez dodatkowych rąk do pracy radziliby sobie znacznie gorzej. Przynoszą też fiskusowi coraz większe pieniądze z podatków (i dochodowych, i tych od konsumpcji) oraz ze składek na ubezpieczenia społeczne, łatając dziury w publicznej kasie. Prawie każdy z nich ma telefon, co jest dosyć oczywiste, ale ciekawe, że coraz więcej Ukraińców kupuje też sobie telewizor (by mieć trochę rozrywki), a nawet samochód, choć głównie w celach zarobkowych.

Powoli wtapiają się w naszą rzeczywistość, w wielkich miastach słychać ich na ulicach, w sklepach i autobusach. Jesteśmy świadkami wielkiej fali imigracji, porównywalnej z tą, jaką obserwowali Brytyjczycy, gdy po 2007 r. na ulicach ich miast pojawiły się tysiące Polaków. Pytanie, czy jako społeczeństwo jesteśmy na to gotowi? Ostatni sondaż CBOS z marca tego roku pokazał, że tylko 24 proc. Polaków czuje sympatię do Ukraińców, a aż 40 proc. – niechęć. Rok wcześniej proporcje były zupełnie inne – 36 proc. było na tak, a 32 proc. – na nie. Może to chwilowe wahnięcie wywołane np. sporami na szczeblu politycznym, dotychczas bowiem sympatia do naszych wschodnich sąsiadów sukcesywnie rosła (z wyjątkiem 2016 r.). Gorzej, jeśli miałaby to być trwała zmiana trendu.

Przypadek brexitu pokazał, jak duże znaczenie może mieć nastawienie społeczeństwa do cudzoziemców. Przypomnijmy, że choć wszystkie racjonalne argumenty ekonomiczne przemawiały za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE, ważniejsza okazała się niechęć Brytyjczyków do imigrantów, i to tych z Polski, którzy mieli zabierać im pracę.

Nie próbuję przekonywać, że coraz bardziej widoczna obecność cudzoziemców w Polsce może przyczynić się do naszego wyjścia z UE. Zwracam jedynie uwagę, że powinniśmy ich postrzegać nie tylko jako zasoby polskiego rynku pracy, ale przede wszystkim jako ludzi, którzy w naszym kraju chcą pracować, zarabiać i po prostu normalnie żyć.