Śląsk w polskich rękach

W latach 30. ubiegłego wieku Polska przejęła z rąk niemieckich większość dużych zakładów przemysłowych Śląska i doprowadziła je do rozkwitu.

Aktualizacja: 04.02.2018 12:56 Publikacja: 01.02.2018 20:00

Uruchomiony latem 1937 roku w Hucie Piłsudski wielki piec skonstruowany przez Zygmunta Krotkiewskieg

Uruchomiony latem 1937 roku w Hucie Piłsudski wielki piec skonstruowany przez Zygmunta Krotkiewskiego.

Foto: Rzeczpospolita

W latach 20. niemiecki przemysłowiec Flick zbudował na Śląsku wielką spółkę, nazwaną Wspólnota Interesów, która zdobyła 40 proc. rynku stali w Polsce. Przychody Wspólnoty w najlepszym roku 1928/1929 sięgnęły 450 mln zł, na dnie kryzysu (w 1934 roku) 184 mln zł. Eksport wyniósł w 1930 roku 160 mln zł, a cztery lata później zmalał do 70 mln zł.

Właściciel unikał płacenia podatków w Polsce i wyprowadzał pieniądze ze spółek, co doprowadziło do ich upadłości. 17 marca 1934 roku hr. Potocki, wiceprezes rady nadzorczej Wspólnoty Interesów, zwrócił się do sądu okręgowego w Katowicach o udzielenie koncernowi nadzoru sądowego, co oznaczało bankructwo. Długi WI wynosiły 156 mln zł, z tego zaległe podatki 112 mln zł.

Trzecia część Śląska

Na wniosek prezesa BGK Romana Góreckiego Komitet Ekonomiczny Ministrów powołał w 1936 roku Zjednoczenie Górniczo-Hutnicze o kapitale 20 mln zł, w którym Skarb Państwa miał 40 proc., Skarb Śląski 40 i BGK 20 proc. Spółka przejęła akcje podmiotów, które w 1937 roku zostały połączone we Wspólnotę Interesów Górniczo-Hutniczych SA. Kapitał przejętego przedsiębiorstwa ustalono na 150 mln zł i Zjednoczenie Górniczo-Hutnicze objęło w nim 83,3 proc. udziałów, a ze Skarbem Śląskim w polskich rękach było 92 proc. akcji Wspólnoty Interesów.

WIGH miała osiem czynnych hut, pięć kopalń z zakładami pobocznymi, zatrudniała 24 tys. robotników, 2200 inżynierów oraz pracowników umysłowych. Do tego zarządzała siedmioma tys. ha gruntów miejskich i wiejskich oraz 1,6 tys. gmachów i domów. Szybko powstało powiedzenie, że „Wspólnota Interesów to trzecia część Śląska".

W styczniu 1937 roku sąd zniósł nadzór, a cały rok Wspólnota Interesów zakończyła przychodami niemal 262 mln zł i zyskiem.

Długo trwało spolszczenie przedsiębiorstwa, w którym dopiero od 1933 roku w dokumentach zaczęto używać języka polskiego. 25 stycznia 1933 roku minister przemysłu i handlu gen. Ferdynand Zarzycki na posiedzeniu Sejmu przyznał, że „w sprawie Flicka i przemysłowców niemieckich na Śląsku wezwałem do siebie Polaków zasiadających w radach nadzorczych śląskich koncernów. Jest ich 22. Mam ich nazwiska, spisane w notesie, ale nie będę ich wymieniał. Zapytałem tych panów, co uczynili dla spolszczenia przemysłu na Śląsku. Usłyszałem puste słowa i okazało się, że zero.

Nie jest zgodne z honorem, aby historyczne nazwiska służyły obcym interesom za parawan. Powiedzieli mi ci panowie zgodnym chórem, że nie można się domagać, aby Polaków stawiać na wyższe stanowiska, bo polscy hutnicy i inżynierowie za mało umieją i jeszcze dużo muszą się nauczyć od Niemców. Ci panowie pracujący tam są zdrajcami – mówię o tym z oburzeniem – bo Polak, który dla materialnych korzyści zapomniał o tym, w jakim celu tam poszedł, to zdrajca".

Polskie kadry z Huty Baildon

Ostatecznie w hutach pracowali polscy inżynierowie, przygotowani przede wszystkim w Hucie Baildon, którą po przejęciu w 1931 roku przez państwo polskie zarządzał Marceli Siedlanowski – pierwszy Polak na tym stanowisku. Postawił sobie i załodze cele: terminowe dostawy, unikanie strat, nawet małych, bo z nich powstają duże, znalezienie klientów i wydajna praca, co oznaczało usprawnianie organizacji. Huta miała zostać spolszczona. Do każdego kierownika Niemca został przydzielony młody inżynier Polak, który w określonym terminie musiał poznać wszystkie szczegóły technologiczne odcinka. Dopiero wówczas przejmował kierownictwo działu.

W ten sposób Baildon stała się kuźnią kadr dla polskiego hutnictwa. Przyczynił się do tego prof. Iwan Feszczenko-Czopiwski, który szefował zakładowi doświadczalnemu huty i wprowadził obowiązkowe praktyki dla swych dyplomantów z AGH. Dzięki Czopiwskiemu znali technologię i zapewniali wysoką jakość produkcji, jak przystało na czołowego i znanego w Europie producenta stali szlachetnych.

Tu ruszyła w 1935 roku produkcja stali kwaso- i żaroodpornych, pancernych, rur cienkościennych wg własnej technologii i profili okiennych wg patentu Stanisława Wróblewskiego. Huta Baildon była głównym producentem stali narzędziowych i rozpoczęła produkcję wyjątkowo twardych węglików spiekanych, stosowanych do noży do cięcia najtwardszych materiałów. Początkowo było to jedynie kilkanaście kilogramów miesięcznie, ale materiał, nazwany baildonit, konkurował z powodzeniem z produkowaną przez Kruppa widią. Zatrudnienie huty z 800 osób w 1931 roku powiększyło się przed wojną do 4 tys.

W 1933 roku Huta Pokój uruchomiła walcownię na zimno blach cienkich wg patentów Tadeusza Sendzimira, dzięki czemu trzy–czterokrotnie zwiększyła wydajność w stosunku do poprzednio stosowanych technologii. Przed wojną, po kolejnych ulepszeniach, produkowała do tysiąca ton miesięcznie. Cienkie blachy o grubości do pół milimetra były zyskownym produktem, na który było wielkie zapotrzebowanie na całym świecie. Licencję od Sendzimira kupiły stalownie francuskie, brytyjskie, a także amerykańska Armco – piąta pod względem wielkości stalownia na świecie.

Tuż przed wojną powstawała w Radomiu wytwórnia beztransformatorowych pieców hutniczych wg licencji inż. Adama Sierzputowskiego z Politechniki Warszawskiej. Piece elektryczne służyły do hartowania stali i bez transformatorów mogły hartować blachy dowolnej wielkości.

Polacy zaczęli sami projektować i wykonywać nawet wielkie piece, jak np. zbudowany w 1937 roku pod kierunkiem inż. Zygmunta Krotkiewskiego w Hucie Piłsudski (dawnej Królewska, należącej do WIGH) największy w Polsce piec o pojemności 486 m sześc., gdy stare miały po 380 m.

Drugi wielki piec, w Hucie Pokój, zaprojektował inż. Chudzyński wspólnie z inż. Holewińskim w 1938 roku. W jego konstrukcji nowością była maszyna rozlewnicza surówki. Piece martenowskie w Stalowej Woli były jedynymi w Europie opalanymi gazem, który zapewniał uzyskanie całkowicie czystej stali.

Okiem uczestnika: Kopalnia za jajka w proszku

Zarządzający licznymi spółkami śląskimi Stanisław Wachowiak pisał w książce „Czasy, które przeżyłem", że „na początku lat 30. prawie wszystkie kluczowe placówki przemysłowe na Śląsku były obsadzone przez Niemców. Na czele Związku Górniczo-Hutniczego był Niemiec, podobnie jak Niemcem był dyrektor naczelny tej organizacji. Byli to typowi przedstawiciele wielkiego przemysłu, z którymi można się było dogadać. Większość przemysłowców, dyrektorów i inżynierów była zdania, że w tych sprawach trzeba iść krok po kroku, powoli. Z reguły zajmowali oni stanowisko antypolskie. W ciągu kilku lat został spolszczony koncern Robur, który miał w rękach 35 procent produkcji i sprzedaży węgla górnośląskiego. Cichą pracą spolszczyliśmy powoli Związek Górniczo-Hutniczy, stworzyliśmy Polską Konwencję Węglową. Nie można pominąć faktu, że cały przemysł ciężki należał do niemieckich banków, których filie, np. Dresdner Bank i Deutsche Bank, działały na Śląsku do wybuchu drugiej wojny światowej.

Powoli polonizowały się administracje kopalń hr. Schaffgotschów, nieco trudniej było z Ballestremami. W kopalniach Hohenlohe zaczęli zarządzać Polacy, podobnie w Towarzystwie Giesche i przemyśle chemiczno-przetwórczym. Nawet kopalnie i zakłady nieprzejednanego wroga polskości ks. Jana Pszczyńskiego porozumiały się tuż przed wojną w sprawie wspólnej sprzedaży węgla przez Robur.

Robur był w 1939 roku w rękach polskich po wykupieniu (z pomocą kredytu) udziałów niemieckich. Płaciliśmy, za zgodą wicepremiera Kwiatkowskiego, dewizami uzyskanymi za eksport chemicznie spreparowanych żółtek. W tym celu założyliśmy pod Poznaniem fabrykę Przetwory Jajczarskie. Eksport szedł wyłącznie do Anglii i był to jeden z najświetniejszych interesów, jakie można sobie wyobrazić. Służył znakomicie naszym rolnikom, dał pracę wielu ludziom i dopomógł w spolszczeniu jednej z największych firm, bez uszczerbku dla zapasu dewiz, tak Polsce wówczas potrzebnych".

W latach 20. niemiecki przemysłowiec Flick zbudował na Śląsku wielką spółkę, nazwaną Wspólnota Interesów, która zdobyła 40 proc. rynku stali w Polsce. Przychody Wspólnoty w najlepszym roku 1928/1929 sięgnęły 450 mln zł, na dnie kryzysu (w 1934 roku) 184 mln zł. Eksport wyniósł w 1930 roku 160 mln zł, a cztery lata później zmalał do 70 mln zł.

Właściciel unikał płacenia podatków w Polsce i wyprowadzał pieniądze ze spółek, co doprowadziło do ich upadłości. 17 marca 1934 roku hr. Potocki, wiceprezes rady nadzorczej Wspólnoty Interesów, zwrócił się do sądu okręgowego w Katowicach o udzielenie koncernowi nadzoru sądowego, co oznaczało bankructwo. Długi WI wynosiły 156 mln zł, z tego zaległe podatki 112 mln zł.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
100 Lat Polskiej Gospodarki
Grzegorz W. Kołodko: Największym wyzwaniem jest demografia
100 Lat Polskiej Gospodarki
Jan Grzegorz Prądzyński: Wielkim wyzwaniem będą samochody autonomiczne
100 Lat Polskiej Gospodarki
Dąbrowski: Otworzyć się na potrzeby nowego pokolenia
100 Lat Polskiej Gospodarki
Gróbarczyk: 5 minut, które trzeba wykorzystać
100 Lat Polskiej Gospodarki
Dziubiński: Mamy wielki potencjał