Lipiński był wielkim nieobecnym stołecznego koncertu z okazji 4 czerwca. Miał jednak wówczas najlepsze z możliwych alibi – grał w Stoczni Gdańskiej. Tym razem Tiltu z jego charyzmatycznym liderem u nas nie zabraknie. I dobrze, bo mieszanka punk rocka, nowej fali i jazzu do dzisiaj prezentuje się niezwykle, a teksty takie jak „Szare koszmary”, „To nie mój dom” czy „Każdy się boi swojej paranoi” nie straciły (niestety) nic ze swojej aktualności.
Miejmy nadzieję, że smutna analiza dzisiejszej Polski dotrze do słuchaczy, bo muszla w parku Praskim nie jest najlepszym miejscem na koncerty i słabo brzmiał tu nawet mocny Lao Che.
Wytworzenie sprzyjającej wspomnieniom atmosfery najtrudniejsze będzie jednak nie tutaj, lecz na Dużym Dziedzińcu UW. Połączenie na jednej scenie jazzu, ska, indie, electro, dancehallu, punka, rocka, reggae i piosenki powstańczej szokuje. Bo gdzie hałaśliwemu, cyrkowo przesadnemu Cinq G do Olgi Stopińskiej, uczonej wiolonczeli, fortepianu i jazzowej wokalistyki damy? Równie trudno wyobrazić sobie narracyjny, emocjonalny repertuar Komet obok skocznego, wybitnie tanecznego, pozbawionego właściwie słów materiału The Bartenders. Jeszcze trudniej klasyczną gitarę Marcina Olaka wespół z nerwowo, szybko i gwałtownie szarpiącym struny Nowym Światem. Jedno jest pewne, koncert pod hasłem „Warszawskie dzieci” będzie barwny i zupełnie nieprzewidywalny.
Czego się spodziewać po Armii, wiemy – niedawno gościła przecież w Parku Wolności, gdzie prócz interpretacji wiersza Gajcego wystąpiła z utworami w pełni już autorskimi. Wówczas jednak muzycy musieli się ograniczyć do czterech kawałków. Za to teraz, w parku Bródnowskim, będą mogli zaszaleć, zwłaszcza że wydany w tym roku album „Der Prozess” uchodzi za najgłośniejszy w karierze grupy.
Lider Armii Tomasz Budzyński uważa go również za najlepszy w dorobku. Nic dziwnego, formacja przez półtora roku pracowała nad tym, by zawrzeć w kompozycjach mrok i mistycyzm Kafkowskiej prozy. Pozostaje mieć nadzieję, że w sobotę przedstawi również swoje starsze dokonania, w których psychodelia sąsiadowała z patosem, a punk od metalu dzielił malutki krok. „Niezwyciężony” byłby bardzo na miejscu.