Odszedł jeden z najwybitniejszych mistrzów pióra w historii polskiego dziennikarstwa. W pełni zasłużenie nazwano go księciem felietonu oraz mędrcem ukrywającym się pod maską błazna. Swoim kunsztem pisarskim i erudycją przemieniał bowiem naszą codzienną lekturę gazet w spotkanie z prawdziwą sztuką literacką, w której rozrywka splata się z refleksją. Tak też przed nim czynili Bolesław Prus, Antoni Słonimski, Stefan Kisielewski. Jestem przekonany, że Maciej Rybiński znajdzie należne mu miejsce w kronice publicystyki polskiej. W szeregu wielkich mistrzów gatunku.

„Jestem, więc piszę” – pełen ironii tytuł dwóch jego książek dobrze oddaje postawę Macieja Rybińskiego, wyraźnie akcentowany dystans do własnej roli jako autora. Autora, którego teksty znajdowały przecież setki tysięcy czytelników. Zarazem jednak w ciągu całej kariery traktował on swoją profesję niezwykle poważnie. Determinacja, by mimo wszelkich przeciwności, także wbrew panującym opiniom, zawsze pisać prawdę, uczyniły go wzorem ety- cznego uprawiania zawodu.

W jednym z ostatnich felietonów, opublikowanym przed zaledwie dwoma miesiącami, pisał: „Wszystko, nie tylko w sztuce, także w polityce, co fałszywe, głupie, a czasem i zbrodnicze, jest przede wszystkim brzydkie. […] Oceniajcie świat według kryteriów estetycznych, a nie omylicie się”.

Niech to przesłanie, jakim sam się kierował, pozostanie na zawsze w pamięci wszystkich, którym trudno uwierzyć i pogodzić się z jego przedwczesnym odejściem.