Arkadiusz Bogusławski
Dla przedsiębiorców, architektów, pracujących, mieszkańców i władzy. Dla tych, którzy chcą dziś tworzyć jakiejś miejsce i pokonują związane z tym problemy lub są w stanie te problemy przetrwać. Ale i tych, którzy będąc użytkownikami danego miejsca, nie mają zbyt dużo szacunku ani do niego, ani do siebie. Rewitalizacja powinna być próbą ich pozyskania.
W rewitalizacji bardzo ważna jest pokora prowadzących ten proces. Powinni oni sobie zawsze zadać pytanie: czy jesteśmy na tyle mądrzejsi od twórców miejsca, abyśmy mieli prawo do ingerencji w jego urbanistykę, architekturę, funkcję czy klimat? Czy nie jesteśmy laikami bądź ludźmi zbyt mało doświadczonymi, aby wprowadzać własne wizje?
W Polsce zbyt wielu wkracza w kompetencje Boga, mówiąc: tak jest, ponieważ ja wiem i już. Na seminariach i konferencjach pojawiają się prawdy objawione o niezaprzeczalnym wpływie inwestycji w kulturę na odnowę miejsca, o niezbędnym wyeliminowaniu samochodów, o konieczności uczenia dzieci oberków i kujawiaków oraz koniecznym wyrównywaniu szans. Najlepiej za jak największe pieniądze.
Nierozpoznane potrzeby prowadzą do realizacji wybujałych fantazji. Drogich na etapie realizacji i w późniejszym utrzymaniu. Tysiące takich kosztownych „projektów rewitalizacji" już w Polsce powstało, większość nie przynosi oczekiwanych korzyści. Dlaczego? Ponieważ w naszym kraju bez pogłębionych analiz realizuje się projekty na miarę zapory Hoovera. Tylko że Rooseveltów i Keynesów u nas brak. Snujemy wizje, opracowujemy przepiękne strategie, lokalne programy rozwoju. A później wdrażamy marzenia architektów, często poparte werdyktem profesjonalnej komisji konkursowej, i okazuje się, że... projekt nie działa. Nie tylko przysporzył miastu problemów finansowych, ale także odhumanizował przestrzeń, a zapisane w bełkocie studium wykonalności przepowiednie okazały się mrzonką. Dlaczego tak się często dzieje?