Wielka Brytania przestaje być liderem tych państw Unii Europejskiej, które przeciwstawiają się federalizacji Wspólnoty. Polska ze względu na rozmiar i populację mogłaby się podjąć tej roli, ale – zasłużenie czy nie – dorobiła się kiepskiej reputacji na unijnych salonach, w związku z czym odpada. Przy ambiwalentnej postawie Niemiec taka sytuacja spychałaby antyfederalistów niemal na stracone pozycje, gdyby nie Holandia, która właśnie wywiesiła sztandar buntu przeciwko planom Macrona – Unii dwóch prędkości.
Powinniśmy się pod niego jak najszybciej zaciągnąć, bo w przeciwieństwie do Warszawy Haga cieszy się znakomitą opinią, a siła holenderskiej gospodarki czyni ją naturalnym liderem tej grupy, jest też do przyjęcia jako przywódca dla wszystkich państw kontestujących pogłębioną integrację (federalizację).
Sprzeciw samolubów
Reputacja to nie wszystko, jest jeszcze kilka innych powodów słabości Polski niezależnych od bieżącej polityki zagranicznej.
Nie mamy doświadczenia w przywództwie międzynarodowym, nie byliśmy liderem niczego ani w UE, ani strukturach poza UE. Jesteśmy wprawdzie najsilniejszym gospodarczo i militarnie krajem Grupy Wyszehradzkiej i Trójmorza, ale inni członkowie tych inicjatyw nie uznają nas za przywódcę. Nawet Ukraina przestała traktować Polskę jak starszego brata wprowadzającego ją na zachodnie salony.
Kolejna przeszkoda to ekskluzywizm „starych" członków UE, tych sprzed 2004 r. Państwa te nie są gotowe do oddania się pod przywództwo kraju z grona beniaminków. Owszem, wchodzą niekiedy wraz z nimi do ponadnarodowych inicjatyw, jak choćby Austria w Trójmorzu czy Grupie Sławkowskiej, ale nigdy nie godzą się na choćby symboliczne podporządkowanie. Poczucie wyższości nie jest tylko przypadłością ludzi, ale społeczeństw, także i warto to brać pod uwagę w rachubach politycznych.