Pierwsza była chyba pewna inwestycja opatrzona mianem rezydencji z konkretnym gatunkiem ptaka w nazwie, ale od razu nie brakowało opinii, że mimo wyposażenia w basen, nadania wysokiej rangą nazwy, a nawet prestiżowego patronatu ornitologicznego – ta inwestycja wciąż miała (i ma) niewiele wspólnego z prawdziwą rezydencją.
Nie wystarczy bowiem nazwać bloku apartamentowcem, żeby słowo stało się ciałem.Potem na rynku pojawiły się inwestycje rzeczywiście z górnej półki. Wiele z nich, choć nie wszystkie – z basenami.Zresztą, jak ktoś powiedział, z tymi basenami w apartamentowcach to zawracanie głowy, bo są małe, wąskie, krótkie i płytkie. Nie chodzi o to, żeby miały wymiary olimpijskie, ale o to, żeby ich wielkość nie była tak nikczemna, jak to się najczęściej zdarza. Na domiar złego bywalcy narzekają, że woda jest albo za ciepła, albo za zimna. Jak tak dobrze się zastanowić, to te baseny mają same wady. I jeszcze na dodatek trzeba za nie słono płacić. Czasem w takich wspólnotach dochodzi do sporów, ile trzeba płacić za basen, a ci, którzy w ogóle nie korzystają (albo przynajmniej tak twierdzą), nie chcą płacić w ogóle. I awantura gotowa. A więc na dodatek baseny są konfliktogenne i to kolejny zarzut wobec nich. Co więc robić z takim dopustem bożym? Można np. zasypać albo przekształcić basen w fosę okalającą budynek. Zwłaszcza ten ostatni pomysł powinien przypaść do gustu mieszkańcom apartamentowców. W końcu lubują się oni w mnożeniu sposobów odgradzania się od świata zewnętrznego.
Beata Kalinowska, redaktor „rz”