Kiedy The Cure zaczynało grać w 1976 roku, jego muzycy nie przypuszczali, że będą mieli jedną z najwierniejszych publiczności na świecie. „Kjurowcy” – ludzie w ciemnych ubraniach, z rozmazanym mocnym makijażem – stworzyli wręcz subkulturę odróżniającą się wyraźnie od królujących w tym czasie punkowców.
Zresztą także muzyka zespołu, choć nawiązująca do tej estetyki, miała oryginalny charakter: więcej było w niej łatwych linii melodycznych, melancholijnych tekstów i posępnej atmosfery. Ten pierwszy okres, kiedy mówiło się, że The Cure są prekursorami zimnej fali, podsumowuje znakomita płyta „Pornography” z 1982 roku.
Później zespół poszedł w kierunku nieco radośniejszych, przystępniejszych piosenek, muzyka brzmiała nieco inaczej głównie za sprawą większej roli instrumentów klawiszowych. To z tego okresu pochodzi – kontrowersyjny według części fanów – przebojowy album „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” (1987). Do wielkiej formy muzycy wrócili dwa lata później z genialną płytą „Disintegration”, która przyniosła zespołowi także olbrzymi sukces komercyjny i wykreowała go na gwiazdę.
Później The Cure działał z przerwami i nie wydał niestety płyt na miarę oczekiwań. Ich ostatni album: „The Cure” z 2004 roku, także nie jest przełomowy. Ale mimo że nowe nagrania ukazują się ostatnio raz na cztery lata, to Robert Smith i jego koledzy z powodzeniem koncertują. Początek tegorocznej części trasy 4Tour muzycy mają już za sobą, grali m. in. w Skandynawii i w Niemczech. Występy są bardzo długie, trwają po trzy godziny, więc emocji na pewno nie zabraknie.
Zespół Roberta Smitha zapowiada na ten rok wydanie nowego albumu. Nagrania ostatecznych wersji utworów, które znajdą się na krążku, odbyły się jesienią 2007 roku. Ale z częścią premierowego materiału publiczność będzie mogła się zapoznać już na koncertach. The Cure grają na każdym po trzy, cztery nowe piosenki. Nie zabraknie też największych przebojów – „Lullaby”, „Just Like Heaven” czy „Boys Don’t Cry”.