Lech Kaczyński: Wałęsy nie polubiłem

W sierpniu ‘80 roku władze PRL sądziły, że będą umiały wykorzystać posiadanego na Wałęsę haka. Nie przewidziały jednak skali rewolucji – wspomina prezydent RP Lech Kaczyński.

Aktualizacja: 11.06.2008 17:11 Publikacja: 11.06.2008 00:51

Lech Kaczyński: Wałęsy nie polubiłem

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Panie prezydencie, w tym roku mija 30 lat od powstania Wolnych Związków Zawodowych. Okrągła rocznica przeszła bez większego echa. Dlaczego?

To nic nowego. Pamięć o tamtej Polsce, o walce z lat 70. przechodziła bez echa przez całe lata 90. W roku 1995, kiedy z polityki wróciłem do pracy na Uniwersytecie Gdańskim, zapytałem moich studentów o TKK. Nikt nie wiedział, co oznacza ten skrót, a przecież Tymczasowa Komisja Koordynacyjna „Solidarności” była symbolem oporu dla milionów Polaków w latach 80. W Radiu Wolna Europa, którego masowo słuchali Polacy, o TKK było bardzo głośno. Dlaczego po kilku latach nikt już o tym nie pamiętał? Pamięć zniknęła, ponieważ nikt jej nie podtrzymywał. To był wielki sen początku lat 90., zapomnienie, mieszanie wartości, znaczeń, była koncepcja wielu dróg dojścia do wolnej Polski. Dlaczego miano pamiętać akurat o WZZ?

Jak by pan określił swoją rolę w WZZ: działacz, doradca, współzałożyciel?

Takich wyraźnych podziałów nie było: albo się działało w WZZ, albo nie. To był podstawowy wyznacznik. Byłem doradcą w tym sensie, że nie pracowałem w żadnej fabryce, podobnie zresztą jak Bogdan Borusewicz czy Maryla Płońska.

Nie trafiłby pan do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, gdyby nie decyzja o wyjeździe z Warszawy do Gdańska?

Do Gdańska przyjechałem, aby podjąć pracę na nowo powstałym Uniwersytecie Gdańskim w 1971 roku, kiedy panował niż nastrojów. Zaakceptowano gierkowską politykę i wierzono w to, że Polska jeszcze nadrobi opóźnienie gospodarcze, że nowa władza jest inna niż poprzednia. Takie nastroje zastałem w nieco zamkniętym świecie Wydziału Prawa powstałego rok wcześniej Uniwersytetu Gdańskiego.

Czuł pan, że w Gdańsku pamięć Grudnia, 70 wciąż jest żywa?

Dla mnie początkowo objawiało się to wyłącznie we wspomnieniach moich kolegów z Wydziału Prawa: tu czołg blokował ulicę, a tam stali żołnierze z karabinami. Był w tym jakiś uraz. Uznanie, że komunizm to jest constans, i chociaż go nie lubimy, to nic z tym nie da się zrobić. Można się jedynie starać, aby w ramach tego jarzma żyło się chociaż trochę lepiej. W Gdańsku jednak dawało się odczuć większą swobodę.

Dlaczego akurat Gdańsk dawał oddech?

Nie wiem, dlaczego Gdańsk był liberalniejszy od Warszawy i dlaczego Warszawa była z kolei liberalniejsza od Katowic. Gdańsk był z pewnością oknem na świat, choć to, że tam był większy oddech, nie oznacza, że nie było dużej ciszy. Przynajmniej w pierwszych latach po Grudniu'70. Moje pierwsze informacje o grupkach opozycji pochodziły od partyjnych. To był 1974 – 1975 rok. Koledzy uczęszczający na zebrania partyjne mówili, że martwiono się na nich, iż coraz więcej młodzieży skupia się wokół księży – chodziło o późniejszy Ruch Młodej Polski.

Choć w Gdańsku była większa swoboda działania, to pierwsze deklaracje powstania WZZ pojawiły się jednak w Katowicach z inicjatywy Kazimierza Świtonia.

O Świtoniu i katowickiej inicjatywie dowiedziałem się na przełomie 1977 i 1978 roku. Działałem wtedy w Biurze Interwencji KOR, czyli na innym odcinku frontu. Ale motyw pomocy robotnikom pojawił się już u zaczątków idei Komitetu, który w pierwszym okresie funkcjonował jako wielka akcja pomocy dla robotników Ursusa, Radomia i Płocka. Z tamtego czasu pamiętam przypadek robotnika stoczni, którego pijany aktywista partyjny, po rocznicy Grudnia ,70, przycisnął samochodem do ściany. Potem jako wysłannik korowskiego biura interwencji bywałem u jego rodziny na Chełmie, w jednej z ówczesnych uboższych dzielnic Gdańska. Poznawałem ten nowy świat – pełen sprzeczności i swoistej specyfiki.

Czy to wtedy zaczął pan odkrywać te „brzydkie” dzielnice Gdańska?

Na przykładzie odwiedzanych mieszkań dostrzegłem ogromne różnice pomiędzy robotnikami, o których mówił Jacek Kuroń. Widziałem to, patrząc na mieszkanie Anny Walentynowicz czy Macieja Miatkowskiego – małe, skromne, ale zadbane i czyste, oraz na inne mieszkania: brudne, zaniedbane. Ówczesna klasa robotnicza była grupą rozwarstwioną. Miał na to wpływ stopień wykształcenia, podstawy kulturowe czy stosunek do alkoholu.

Kto pierwszy w Gdańsku rzucił pomysł utworzenia WZZ?

Moim zdaniem Bogdan Borusewicz i Krzysztof Wyszkowski. Było to wiosną 1978 roku. Swego czasu zacząłem do Gdańska przywozić „Robotnika” (pismo, które było echem tradycji pomagania robotnikom Ursusa i Radomia) wydawane przez warszawskie środowisko korowskie. To było pierwsze realne wkraczanie KOR w świat robotniczy – już nie tylko pomoc doraźna, ale także kształtowanie światopoglądowe. Pierwsze duże transporty „Robotnika” dostawałem od brata, który brał je od Heleny Łuczywo (obecnie wiceszefowa „Gazety Wyborczej” – red.) , w co dzisiaj trudno uwierzyć. Ja pociągiem wiozłem je do Gdańska. W kwietniu 1978 roku Borusewicz polecił mi wziąć większą niż zwykle ilość „Robotnika” i przyjść z tym na spotkanie do mieszkania jednego z bohaterów Grudnia ,70 Kazimierza Szołocha na Gdańskiej Oliwie. Wziąłem torbę, do której napchałem, ile się da, egzemplarzy „Robotnika” i pojechałem.

I kogo pan tam zastał?

Znalazłem się w środowisku wysoce egzotycznym, z mojego punktu widzenia. Z jednej strony było tam mnóstwo ludzi z ówczesnej opozycji: Aleksander Hall, Andrzej Słomiński, a także największy agent w historii WZZ, czyli Edwin Myszk. Panowie w garniturach, krawatach, na stole wódka klubowa. Z drugiej strony była tam także grupa robotników, raczej z tzw. dołów. Rozmawialiśmy o prawie pracy i o tym, że ja jako prawnik będę prowadził wykłady z prawa pracy. Szybko się jednak zorientowałem, że jakiekolwiek usystematyzowane wykłady z prawa pracy robotników nie interesują, potrzebują raczej, aby ktoś im napisał pozew czy sprzeciw wobec kary regulaminowej. Toteż na spotkaniach opowiadałem im głównie o strajkach w dziejach PRL.

Co pchało robotników do opozycji?

Raczej nie niskie płace, bo niektórzy robotnicy zarabiali nawet 2,5 razy więcej ode mnie. Nie mieli do końca świadomości, w co się tak naprawdę pakują. Ale spotkania z tą pierwszą grupą trwały stosunkowo krótko – kilka tygodni. W tym samym czasie trwała dyskusja, czy w ogóle powoływać WZZ czy nie. Ja byłem zwolennikiem koncepcji niepowoływania nowej struktury. Chciałem kontynuować to, co robiliśmy, ale jako współpracownicy KOR. Do instytucjonalizacji najbardziej dążył Wyszkowski. Podczas tych rozmów wyjechałem na kilka dni do Warszawy, by tam wziąć ślub. I kiedy na początku maja wróciłem do Gdańska, dowiedziałem się, że 1 maja podpisano deklarację o powołaniu WZZ. Obiecałem jednak żonie, że pierwszy miesiąc małżeństwa spędzimy spokojnie. Miałem tylko pójść na jedno umówione wcześniej – na 4 maja w mieszkaniu Szołocha – spotkanie. Przychodzę, a tam pusto. Dowiaduję się o akcji milicji i o tym, że zamknęli Wyszkowskiego.

Jakie ta akcja milicji miała konsekwencje?

Szybko okazało się, że większość robotników, którzy się wokół nas skupili, dała się po tej akcji zastraszyć albo przekupić władzy. Zapanował chwilowy zastój. Wraz z WZZ powstała jednak inicjatywa Joanny Gwiazdy, czyli wydawanie własnego pisma. Pamiętam spór o jego nazwę. To wtedy po raz pierwszy Wyszkowski rzucił hasło „Solidarność”, ale wówczas jeszcze nie chwyciło i pismo zostało nazwane „Robotnikiem Wybrzeża”. Zacząłem tam pisać artykuliki prawnicze. Dopiero w czasie wakacji 1978 roku znów coś się ruszyło. Zaczęły się spotkania z nową grupą robotników, wśród których byli Lech Wałęsa, Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz.

Jaki był wówczas Wałęsa?

Postrzegałem go jako robotnika, który widział przeciwnika bardzo nisko – już na poziomie majstra. Gdy go poznałem, to już nie pracował w stoczni (wyrzucono go stamtąd w 1976 r.). Kiedy w 1978 roku wyrzucili go z Elektromontażu, udzielałem mu porad prawnych. Jawił się wówczas jako energiczny robotnik, który zgromadził wokół siebie sprawną grupę młodszych kolegów. Jeździli po różnych miastach, roznosili ulotki. Na ogół ci robotnicy byli sympatyczni, ale akurat Wałęsy od początku jakoś nie polubiłem. Jego styl bycia bywał niełatwy do zaakceptowania. Pod koniec 1978 roku musiałem przerwać moje „wykłady historyczne” z powodu ciężkiej choroby, co zresztą uratowało moją posadę na uniwersytecie. SB przestała interesować się kimś, kto zawiesił działanie w opozycji.

Kiedy wrócił pan do działalności w WZZ?

W lutym 1979 r., kiedy tylko wyzdrowiałem. Coraz częściej miałem do czynienia z Wałęsą. Narady odbywały się wtedy u Maryli Płońskiej. Na kolejne spotkania przychodziło coraz więcej robotników. Zaczęli dominować młodzi ludzie z hoteli robotniczych. Niejednokrotnie były to osoby niezwykle inteligentne – gdyby pochodziły z innych środowisk lub urodziły się w dzisiejszych czasach, to z pewnością ukończyłyby świetne studia. Znów zamiast udzielania porad prawnych opowiadałem im o historii współczesnej Polski, także o Katyniu. I widziałem, że oni tę wiedzę chłonęli. Jesienią 1979 roku na moje wykłady przychodziło już po kilkadziesiąt osób. A wszystko odbywało się z powrotem u Anny Walentynowicz, na 20 metrach kwadratowych jej niewielkiego mieszkanka.

W Gdańsku do dziś krąży opowieść o spotkaniu u Andrzeja Gwiazdy, na którym Lech Wałęsa opowiedział o incydentach ze swego życia z początku lat 70.

Nie wiem nic o takim spotkaniu. Było natomiast spotkanie, na którym podochocony alkoholem Wałęsa zarzucił agenturę Myszkowi, czym trafił, jak się później okazało, w samo sedno. Wycofał się jednak z tych oskarżeń i przeprosił Myszka. Te przeprosiny wielokrotnie sobie potem wyrzucał, bo Myszk okazał się wyjątkowo groźnym agentem.

Czy wówczas istniała jakakolwiek wątpliwość co do przeszłości Wałęsy?

Wałęsa, dzięki swojej aktywności i sile przebicia już wtedy dla wszystkich był mitem. Anna Walentynowicz opowiadała o nim historie, że sam buduje maszynki drukarskie. To, co widziałem dookoła, to był kult Wałęsy, którego nie podzielałem przez przekorność mojej duszy oraz przez to, że już wtedy niepokoiły mnie niektóre cechy jego charakteru.

Jak wówczas postrzegał pan Joannę i Andrzeja Gwiazdów?

Gwiazdowie cieszyli się wielkim prestiżem w grupie robotniczej, mieli liczne kontakty w Warszawie. Bywali na moich wykładach. Ich energia bardzo pomogła nabrać WZZ rozmachu.

A kiedy poczuliście, że zaczyna się kryzys, który wstrząśnie rządami Edwarda Gierka?

Na przełomie czerwca i lipca 1980 roku Polskę ogarnęły strajki. Najpierw w Ursusie, o tzw. kaszankę, kiedy w robotniczych bufetach zaczęto podwyższać ceny. Wtedy poczułem, że coś musi pęknąć. Wiedziałem to po otwartym spotkaniu partyjnym na Uniwersytecie Gdańskim z Pawłem Bożykiem, doradcą ekonomicznym Gierka. Ujawniono tam, że władze zamierzają zmieniać prawo pracy, czyli że planują podwyżki. Wtedy zrozumiałem, że ludzie tego nie wytrzymają, że to koniec.

Jesienią 1979 roku na moje wykłady przychodziło po kilkadziesiąt osób. Odbywały się u Anny Walentynowicz, na 20 metrach kwadratowych jej niewielkiego mieszkanka

Finansowo nie wytrzymają?

Już wiedziałem, że szykuje się draka. Prywatnie strasznie się tym martwiłem, bo akurat urodziła mi się córka, byłem więc w specyficznej sytuacji życiowej. Na spotkaniach z robotnikami zrozumiałem jednak, że dla nich wyznaczana przez władze komunistyczne norma pracy stanowi pewną obiektywną prawdę, której zmiana wyznacza ich los. Była w ich myśleniu pewna mistyfikacja – rozumowali, że jak zostanie podwyższona norma, to zarobią mniej, bo dotąd można było wyrabiać 200 proc. normy, a teraz da się tylko 120. W pragmatycznym sensie mieli rację. Ale władze istotnie planowały ukrytą obniżkę płac. Albo za pomocą obniżki stawki, albo zmiany normy.

Poczuł pan, że robotnicy tego nie wytrzymają...

Poczułem, że nastąpi wybuch. To miało być na jesieni, ale przyszło wcześniej z innego powodu. Zaczęło się od Ursusa, przerzuciło na Lublin.

A Gdańsk?

Któregoś dnia w sierpniu wpadł do mnie Borusewicz. Mówił, że coś się szykuje. Niedługo potem zgłosiła się Ania Walentynowicz z wieścią, że ją wyrzucają z pracy. Wykorzystując cały swój kunszt prawniczy, przez całą noc pisałem jej odwołanie. Rano, kiedy do niej z tym pobiegłem, już jej nie było w domu. Była w stoczni. Zaczął się strajk. Parę dni później ja też się tam znalazłem. Kiedy doszło do niewyobrażalnego zwycięstwa, to myślałem, że będzie wielka demokratyzacja, że jakiś drugi 1956 rok, tylko trwalszy w skutkach. Ale w najśmielszych snach nie zakładałem, że komuna zgodzi się na to, by powstało równoległe państwo, społeczeństwo zorganizowane przeciwko władzy.

Dlaczego władcy PRL zgodzili się na niezależne związki zawodowe?

ZMP-owskie pokolenie, które wtedy rządziło, nie chciało przelewu krwi. Oczywiście Jaroszewicz i Gierek byli znacznie starsi, ale otaczali ich ludzie z symbolicznego rocznika 1927: Kania, Tejchma, Barcikowski. To nie byli ludzie krwawi. Oni chcieli władzy, przywilejów, pieniędzy, a nie nowego Grudnia ,70.

Czyli poprzednie generacje z racji otarcia się o wojnę, okupację, walkę z niepodległościową partyzantką wychodziły z założenia, że jak jest kontra, to się strzela?

Ekipa Gomułki, mimo że jej dojście do władzy w 1956 roku uznawane jest za kres stalinizmu, mentalnie tkwiła w myśleniu, że do „kontrrewolucji” strzelać trzeba bez wahania. Sam Gomułka ma przecież krew na rękach. Znana jest sprawa dyrektora Miejskiego Handlu Mięsem w Warszawie Stanisława Wawrzeckiego, oskarżonego o udział w aferze mięsnej. To była sprawa, za którą osobiście stał Gomułka. To on kazał go skazać na śmierć w 1965 roku i dopilnował, aby go powieszono za przestępstwo, za które zgodnie z kodeksem można było dać najwyżej dziesięć lat. To mord, który obciąża Gomułkę za sprawstwo kierownicze.

Ci młodsi byli inni?

Ludzie z ekipy Gierka poważnie potraktowali doświadczenie z 1970 roku. Polała się wtedy krew i ówczesna władza upadła.Władze nie chciały rozlewu krwi

Rozumiem, że strajk w sierpniu 1980 r. się udał, bo Wałęsa wykazał zdolność bycia liderem?

Wtedy na pewno tak.

Czy władza, wiedząc, że Wałęsa miał w życiorysie epizod współpracy z SB, mogła to wykorzystać w czasie Sierpnia' 80?

Sądzę, że mogła, ale nie chciała.

Dlaczego władze PRL nie chciały takiego haka wykorzystać w czasie strajku?

Bo sądziły, że nad tym zapanują. Warszawa nie zdawała sobie sprawy, jak szybko tak powszechny w PRL strach w stoczni nagle osłabł. Ale był też w tym brak wyobraźni stoczniowców. Nie wierzę, że gdyby ludzie wiedzieli, co robią, gdyby wiedzieli, że tworzenie WZZ jest całkowicie sprzeczne z logiką komunizmu, to zdecydowaliby się na działalność. Jest oczywiste, że część ówczesnego aparatu władzy już chciała się pozbyć Edwarda Gierka. A w Polsce, jak wiemy, zmiany zawsze dokonywały się przez bunty społeczne.

Kontakty z SB z początku lat 70. zaciążyły na zachowaniu Wałęsy po roku 1990

Władze chciały buntu?

Władze czy jakaś grupa w łonie władzy chciały czegoś w rodzaju krótkiego spięcia, ale na pewno nie tego, czym były Porozumienia Sierpniowe.

Rozmawiałem kiedyś z Mieczysławem Jagielskim, szefem rządowej delegacji do rozmów ze strajkującą stocznią. W przypływie szczerości powiedział mi, że w Stoczni Lenina w trakcie strajku zorientował się, iż to, co się na jego oczach dzieje, może rozsadzić system. I że miał do wyboru: albo alarmować warszawskich towarzyszy, albo machnąć ręką. No i machnął ręką.

Na pewno była ogromna niechęć do krwawej rozprawy ze stoczniowcami. Zresztą w stanie wojennym, w którym liczono się z rozlewem krwi, także na większą skalę do niego nie doszło. Partyjni działacze woleli sobie spokojnie i dostatnio żyć niż uchodzić za ludzi z krwią na rękach. Warto pamiętać także o pogłębiającej się zależności od Zachodu. W tym okresie Polska straciła zdolność, jeśli chodzi o zwracanie długów. To też powstrzymywało przed strzelaniną.

Gwiazda mówi: władze PRL sądziły, że zapanują nad wybuchem, bo wiedziały, że mają papiery na Wałęsę.

Nie tylko na Wałęsę. Władza miała dowody uwikłania Jarosława Sienkiewicza, szefa strajku na Śląsku, czy Mariana Jurczyka, choć tysiące razy przysięgano, że nie był agentem SB, a przecież był. Władze sądziły, że będą umiały wykorzystać posiadanego na Wałęsę haka. Nie przewidziały jednak skali rewolucji.

A Wałęsa wiedział w Sierpniu ,80 więcej niż oni? Wiedział, że zrywa się rewolucja, w której ma mocną pozycję lidera?

To kolejny mit. Wałęsa miał na pewno instynkt przywódcy, który powodował, że sala go słuchała. Kiedy kolejne zakłady dołączały do strajku i ich przedstawiciele tworzyli Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, codzienne narady w stoczniowej Sali BHP stawały się coraz bardziej gorące. Panował niepokój. Sytuacja była napięta. Wałęsa potrafił wyjść, zaproponować hymn, a potem natychmiast zamknąć zebranie. Umiał doskonale wyczuć nastrój sali i łagodzić jej lęki.

Czyli okazał się typowym zwierzęciem politycznym?

Z tym że to się u niego łączyło z nieprawdopodobnymi lukami w wiedzy. Potrafił fenomenalnie panować nad tłumem. Jego instynkt pozwalał mu wierzyć, że będzie wszystkim sterował. Od strajku w Sierpniu wiedział też, że musi się oderwać od grupy, która go wyłoniła, w której był bardzo ważny, a do której, jak się okazało, specjalnie przywiązany nie był.

Od jakiej grupy?

Od WZZ. Wałęsa wyrósł ponad. MKS, które go popierały i patrzyły na niego jak na zbawcę, stały się tylko jedną z jego „nóg”, mówiąc w przenośni. Drugą „nogą” byli eksperci.

Czyli Mazowiecki, Geremek...

Tak. Dopiero trzecią „nogą” byli ludzie z WZZ. Notabene akurat z tej grupy mógł spodziewać się rywali do jego przywództwa nad nowym ruchem.Drogi się rozchodzą

Powstaje „Solidarność”. Co się dzieje z WZZ?

Początkowo np. Borusewicz twierdził, że WZZ dalej istnieje, mówił: „My jesteśmy opozycją i WZZ, a »Solidarność« działa osobno”. Ale to był incydent, kwestia godzin. Nawet nie pamiętam, czy on mówił, że WZZ jest osobno, czy opozycja jest osobno. WZZ szybko został wchłonięty przez przyszłą „Solidarność”. 2 września w Gdańsku pojawił się Jacek Kuroń. Spotkaliśmy się w Sopocie u Mariusza Muskata. Z nami był też Wałęsa.

Patrząc z boku, można powiedzieć, że Wałęsa był sprawniejszy niż wielcy z WZZ, a jednocześnie, będąc politykiem cynicznym, potrafił czasami upokarzać rywali. Jednak niektórzy, jak Waldemar Kuczyński, błogosławią dziś ówczesną bezwzględność Wałęsy za to, że chronił „Solidarność” przed ludźmi, którzy chcieli iść na całość...

W jakimś sensie Kuczyński ma rację, choć zazwyczaj się z nim nie zgadzam. Wałęsa istotnie lawirował, doprowadzał do tego, że napięcie w stosunkach z władzami PRL nie przekraczało granicy otwartego starcia. Później to otwarte starcie zostało zaplanowane i zrealizowane przez ekipę Jaruzelskiego. Ale w pierwszych miesiącach po Sierpniu'80 mogło być różnie.

Pod koniec lat 70. Wałęsa, dzięki swojej aktywności i sile przebicia, dla wszystkich był mitem

Można powiedzieć, że następstwem WZZ, już bez Wałęsy, była najpierw opozycja antywałęsowska w łonie NSZZ „Solidarność”, którą nazywano frakcją. Przez pierwsze miesiące spotykaliśmy się niemal codziennie u Anny Walentynowicz, naradzając się, co robić. Zwolennikiem rzucenia wyzwania Wałęsie był Jacek Kuroń. Początkowo miał duży wpływ na były WZZ. Doszło do skrajnie zaciekłej walki między korowcami a ekspertami, która w istocie zaczęła się już w czasie strajków.

Czyli?

Między korowcami z jednej strony a Tadeuszem Mazowieckim i Bronisławem Geremkiem z drugiej, bo oni dwaj byli głównymi doradcami politycznymi związku. Trochę dotyczyło to też Waldemara Kuczyńskiego.

Michnik i Kuroń kontra Mazowiecki i Geremek? To brzmi szokująco.

Tak było. Po stronie korowskiej początkowo to był głównie Kuroń, bo Michnik późno się w tym młynie pojawił, dopiero w drugiej połowie października 1980 r. W tej grupie przewodził Kuroń, fizycznie większość czasu spędzał na Wybrzeżu, wykorzystywał Gwiazdów. Ale pod koniec października 1980 roku Kuroń porozumiał się z ekspertami i wtedy ta grupa uległa osłabieniu.

Po wrześniu 1980 r. nie można już mówić o jakimkolwiek wspólnym działaniu ludzi z WZZ. Jednak z tego środowiska wyłoniły się osobowości, które nie zgadzały się na jedynowładztwo Wałęsy.

Wziąwszy pod uwagę rozkład sił w samym WZZ, w istocie WZZ przekształcił się we frakcję antywałęsowską. Z wyjątkiem może takich chłopaków jak Ludwik Prądzyński czy Henryk Borowczak, którzy nie byli na szczytach związkowej hierarchii.

Czy wtedy rozeszły się drogi Borusewicza i Gwiazdów?

Wtedy nie. Dopiero przed 13 grudnia 1981 roku ich drogi po części się rozeszły, ale to już jest kompletnie inna historia. Zjawisko gdańskie, jakim była frakcja antywałęsowska, zmieniło się w ogólnopolskie, choć skoncentrowane w Gdańsku. Z czasem bowiem prezydium gdańskie MKZ przestało w praktyce pełnić rolę kierownictwa krajowego. Najpierw powstała tzw. jedenastka, potem oficjalne prezydium KKP (Krajowa Komisja Porozumiewawcza).

Jak pan ocenia sposób, w jaki Wałęsa traktował w tamtym czasie Annę Walentynowicz czy Gwiazdów?

W wypadku Anny Walentynowicz była to zazdrość Wałęsy o oklaski. Początkowo nie było specjalnego konfliktu politycznego. Jak na salę wchodziła pani Ania i Wałęsa, to dostawali równą ilość braw. Wałęsa chciał to szybko zmienić na swoją korzyść. Jeżeli chodzi o Gwiazdę, to Wałęsa traktował go jako oponenta politycznego i nie bez powodu. W pierwszych dniach w olbrzymim mieszkaniu przy ul. Marchlewskiego w Gdańsku, w pierwszej siedzibie – wtedy jeszcze Niezależnego Związku Zawodowego w Gdańsku (nazwa „Solidarność” pojawia się dopiero 17 września) – doszło do wielkiej awantury o to, kto powinien być przywódcą związku. Krzyczeć tak jak Andrzej Gwiazda potrafi niewielu.

Wygrał Wałęsa?

Takiej walki nie da się wygrać na wrzaski. Natomiast Gwiazda rzucił wtedy, że to on powinien być liderem związku. Bardzo ciekawa historia. Od tej pory Wałęsa traktował go jak konkurenta, a Gwiazda jako wiceszef MKS, a potem wiceszef Komisji Krajowej kompletnie się pogubił. Zupełnie nie potrafił urzędować.

Oprócz Gwiazdy rywalami Wałęsy byli też Zbigniew Bujak i Jan Rulewski.

To bardziej skomplikowane. Pierwszym wyeliminowanym konkurentem Wałęsy był Gwiazda. Później coraz większą rolę zaczął odgrywać jako przywódca regionalny Bujak. Rulewski, uchodzący za skrajnego radykała, zawsze dostawał w wyborach jedynie 50 głosów, czyli zdecydowaną mniejszość. W zasadzie trudno ustalić późniejszą hierarchię rywali Wałęsy.Kostka trotylu i zapalnik

Czy kontakty Wałęsy z SB na początku lat 70. były jakoś wykorzystywane przez władze w latach 1980 – 1981?

Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Natomiast oczywiście zaciążyły one na zachowaniu Wałęsy po roku 1990.

Dlaczego Lech Wałęsa nigdy nie chciał jednoznacznie rozstrzygnąć sprawy swoich kontaktów z SB z lat 70.?

Bo się obawiał, że będzie go to zbyt dużo politycznie kosztować. Wałęsa chciał być prezydentem już na początku lat 80. Pamiętam, jak udzielał kiedyś wywiadu szwajcarskiemu dziennikarzowi, który zapytał, kto będzie prezydentem Polski po Jaruzelskim (który wtedy był co prawda premierem, ale ów dziennikarz miał dość nikłą wiedzę o Polsce). Wałęsa bez zastanowienia odparł: „Ja”. A była to ciemna noc stanu wojennego. Czy Wałęsa w latach 80. prowadził jakąś grę? Być może, ale czym innym jest prowadzić grę, a czym innym być agentem. Czym innym pisać sprawozdania, a czym innym wiedzieć, że jest bezpieka na świecie.

Ta niezdolność do zamknięcia tego rozdziału swojego życia nie zmieniła Wałęsy na gorsze?

Na pewno sprawiła, że był człowiekiem, który w 1990 roku stał na czele części społeczeństwa chcącej dokończenia rewolucji solidarnościowej. Sięgnął po prezydenturę, by następnie stać się gwarantem interesów najgorszej części nomenklatury. Poza elementem szantażu pośredniego w stosunku do Wałęsy po 1990 roku wykorzystano także jego brak wiedzy o świecie. To była klasyczna taktyka usuwania z jego otoczenia ludzi, którzy mogliby mu tej wiedzy dostarczyć.

Kto usuwał?

Mogę tylko spekulować, że wpływ na Wałęsę wywierali ludzie wojskowej bezpieki za pomocą Wachowskiego. Wykorzystano także jego głębokie przekonanie, że jeśli przeciwstawi się tym siłom, to mogą go one skompromitować. Z kolei – jeżeli z nimi pójdzie, to będzie rządził Polską przez 20 lat. To był argument życia. Ale nie przesadzajmy, że w okresie rozpadu systemu Zarząd II Sztabu Generalnego WP, WSW porozumiały się z departamentami I — IV MSW i uzgodniły razem plan, jak będą rozgrywać Wałęsę. Tak nie było. Jednak splot okoliczności, jaki wpłynął na zachowanie Wałęsy po 1990 roku, ciągle czeka na zbadanie.

Jak w całej historii opozycji można określić znaczenie WZZ? Czy bez WZZ nie byłoby „Solidarności”?

Jest coś takiego jak kostka trotylu – z wyglądu podobna do kostki mydła. To bardzo silny materiał wybuchowy, choć nie najsilniejszy. Taką kostkę trotylu można podpalać i nic złego się nie stanie. Żeby trotyl wybuchł, trzeba włożyć zapalnik. Tym zapalnikiem był dla „Solidarności” WZZ. Siła zapalnika w porównaniu z siłą kostki trotylu jest minimalna. Ale to zapalnik wywołuje iskrę, czyli miniwybuch, który powoduje o wiele silniejszą eksplozję ładunku wybuchowego.

Dziś tamta tradycja odchodzi w zapomnienie. Nie istnieje też żadna prężna instytucja, która zbierałaby wspomnienia działaczy „Solidarności” robotniczej, którzy często dożywają w ubóstwie.

Bardzo chętnie za pomocą jednej ustawy przyznałbym im godziwe emerytury, ale to nie jest takie proste. Dziś poprawność liberalna nakazuje oszczędzać na emeryturach. Bo na to trzeba pieniędzy, trzeba powiedzieć, że ktoś zapłaci za to 1 procent podatku więcej. Podtrzymywanie pewnych tradycji wymaga istotnych wydatków, które ja jestem gotów podjąć.

Rz: Panie prezydencie, w tym roku mija 30 lat od powstania Wolnych Związków Zawodowych. Okrągła rocznica przeszła bez większego echa. Dlaczego?

To nic nowego. Pamięć o tamtej Polsce, o walce z lat 70. przechodziła bez echa przez całe lata 90. W roku 1995, kiedy z polityki wróciłem do pracy na Uniwersytecie Gdańskim, zapytałem moich studentów o TKK. Nikt nie wiedział, co oznacza ten skrót, a przecież Tymczasowa Komisja Koordynacyjna „Solidarności” była symbolem oporu dla milionów Polaków w latach 80. W Radiu Wolna Europa, którego masowo słuchali Polacy, o TKK było bardzo głośno. Dlaczego po kilku latach nikt już o tym nie pamiętał? Pamięć zniknęła, ponieważ nikt jej nie podtrzymywał. To był wielki sen początku lat 90., zapomnienie, mieszanie wartości, znaczeń, była koncepcja wielu dróg dojścia do wolnej Polski. Dlaczego miano pamiętać akurat o WZZ?

Pozostało 96% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!