Studiowała historię sztuki i zawsze zwracała uwagę na architektoniczne detale. Interesowała się także fotografią. Tata przeżył powstanie – co prawda jako dziecko, ale wiele zachował w pamięci. Te trzy sprawy skumulowały się, kiedy Joanna zobaczyła dwa lata temu ogłoszenie, że MPW poszukuje pracownika.
– Okazało się, że stałam się detektywem – śmieje się. – Czasem po fragmencie okna czy drzwi, udaje mi się zidentyfikować budynek, którego już nie ma.
Do muzeum trafiają czasami strychowe znaleziska, o których ofiarodawca nic nie wie. Nieoceniona jest wtedy obecność powstańców, którzy w zatrzymanych w kadrze twarzach starają się rozpoznać swoich kolegów.
– Jesteśmy szczęściarzami, że możemy być świadkami ich relacji – mówi Joanna. – Zdobywać wiedzę, ale i uczyć się od nich determinacji.
[srodtytul]Wspólnota, czyli przejąć pałeczkę[/srodtytul]
Podobny aspekt podkreśla Krzysztof Dziomdziora. Do MPW przyszedł, zanim ono powstało – pracował w zespole pełnomocnika ds. jego budowy. Od pięciu lat jest odpowiedzialny za kontakty z kombatantami.
– To miejsce przez nich stworzone, istniejące z ich powodu i dla nich – mówi Krzysztof.
Zajmuje się korespondencją z powstańcami, dba, żeby otrzymywali wydawnictwa, zaproszenia. Żeby każdy z 4000 wiedział, co się w muzeum dzieje. Ale też pomaga w zwykłych sprawach. Pisze pisma do spółdzielni mieszkaniowych, wyjaśnia problemy z ZUS, ułatwia dostanie się do przychodni. – Powstańcy wiedzą, że ich kłopoty są dla nas ważne – mówi.
Istotne są też rozmowy z tymi doświadczonymi w stopniu dla nas niezrozumiałym ludźmi.
– Widzę bohaterstwo, odwagę, mądrość – mówi. – Ale nie do końca w tym, że poszli walczyć. Myślę, że stać na barykadzie i wiedzieć, że można zginąć, to w sumie łatwe. Przeraża mnie to, co się stało później. Sowieckie łagry, cele, w których na sąsiedniej pryczy siedział esesman, bycie „wrogiem publicznym nr 1”. Przeżycie tego jest dla mnie wielkim czynem.
Z takiej perspektywy Krzysztof przygląda się prawie 90 wolontariuszom, których także ma pod opieką. Nie pracuje z większością bezpośrednio, ale przeprowadza wstępną selekcję. – Kieruję się jednym kryterium: samodzielnością – mówi. – Jeśli prosić o przyjęcie przychodzą rodzice, kandydat odpada. Ważna jest też punktualność – pierwsza rzecz, której mnie nauczyli powstańcy.
Patrzy na młodzież i uspokaja go świadomość, że będzie miał komu przekazać pałeczkę, którą w sztafecie niezapominania przekazali kombatanci.
[srodtytul]Patriotyzm, czyli aparat na barykadzie[/srodtytul]
Ową pałeczkę dzierży też Julka Sielicka-Jastrzębska. I to od dzieciństwa. Wyrosła w domu, w którym powstanie było obecne za sprawą dwóch dziadków, którzy przeżyli tamten czas. – Moja prababcia uważała to za cud – mówi Julia. – Ja z tym cudem zetknęłam się zupełnie świadomie w piątej klasie podstawówki. W ósmej wygłosiłam esej oparty na powstańczych wspomnieniach dziadka, które zebrała wcześniej moja siostra.
Ale nie słowo stało się materią, z której Julia buduje zawodowe życie. Tę filigranową dziewczynę można zobaczyć podczas imprez w MPW z aparatem fotograficznym.
– Mój tata robi zdjęcia – opowiada. – Próbował nauczyć mojego brata, ale nic z tego nie wyszło. Z dwóch starszych córek jedna tańczyła, druga była poetką, więc też nic. Zapomniał jednak, że ma jeszcze jedną córkę.
– Ja do powstania nie tylko z karabinem bym poszła, ale też z aparatem – deklaruje.
Swoim canonem dokumentuje wydarzenia, miejsca, twarze ludzi. Skończyła kulturoznawstwo, pisząc pracę o filmach Jana Jakuba Kolskiego, i marzy, żeby zostać fotosistką u niego na planie. Ale to pragnienie na kiedyś tam, bo od pięciu lat jest zajęta w MPW. Pasjonuje się też grafiką komputerową, więc przez jej ręce przechodzą projekty koszulek czy gadżetów. Czasami widzi męża tylko przez dwie godziny na dobę.
Przez takie m.in. poświęcenie się pracy Julia rozumie patriotyzm. Jest przekonana, że działa w imię wyższej idei. Takiej, której można nie rozumieć, ale czuje się ją sercem.
[srodtytul]Poszukiwanie, czyli jestem tutaj[/srodtytul]
Angela Götz zgłosiła się do muzeum dwa lata temu. Studiowała historię w Berlinie i na praktyki w ramach „Misji Pamięci” trafiła do byłego obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. – Poznałam tam kobiety powstańców – opowiada. – Pierwszy raz usłyszałam, że 60 lat temu w Warszawie odbyły się walki.
W szkołach uczono Angelę o powstaniu w getcie. Na temat tego rok później nie padło ani jedno słowo. – To była i jest dla mnie malutka zagadka – mówi.
Do wizyty w obozie nie myślała wiele o historii Polski. Później zaprzątnęła jej ona głowę na tyle, że studia kontynuowała w Warszawie. – Miał być jeden semestr, był i drugi – opowiada. – Wróciłam do Berlina, ale po pół roku przyjechałam znowu.
I została. Nie bez znaczenia jest fakt, że ma polskiego chłopaka. Ale ma też pracę w MPW. Zajmuje się stosunkami polsko-niemieckimi. Tłumaczy korespondencję, robi badania dotyczące archiwów obu krajów. Wyszukuje też w Niemczech nieznane nam dokumenty. Jak ten dotyczący negocjacji przed kapitulacją Powstania.
Nadal jest zaangażowana w kontakty z kobietami z Ravensbrück, które mają w Polsce swój klub. Przygotowuje właśnie w ramach stypendium „Geschichtswerkstatt Europa” projekt dotyczący ich organizacji.
Do zadań podchodzi z pasją i cierpliwością. Przykro jej tylko, kiedy ktoś wyraża swoją niechęć do niej tylko dlatego, że jest zza tej, a nie innej granicy.
– Ale to bardzo rzadko – mówi. – Nie warto o tym wspominać.
Warto za to przypomnieć sobie wywiad z jedną z pań powstańczyń. – Przedstawiłam się i usłyszałam ganiące: „Hmmm, ona jest Niemką...” – opowiada. – A po pięciu minutach dotarł do mnie okrzyk: „Aaaa, jesteś Niemką! To w porządku!”.
Ta właśnie radość w głosie byłej więźniarki obozu koncentracyjnego dodaje jej sił.
[srodtytul]Misja, czyli tysiące naszych[/srodtytul]
Wszyscy ludzie muzeum sił muszą mieć dużo. Ale wszyscy mówią, że choć wyobrażają sobie, że robią coś innego, nie chcą póki co żadnych zmian. Bo budynek przy Grzybowskiej, 4000 powstańców i ludzie, którzy chcą się o historii dowiedzieć jak najwięcej, to jest ich życie. I ich odpowiedzialność.