Nie były przykrywką dla operacji militarnej przeciw NATO, Ukrainie lub okupacji Białorusi, lecz wirusem wpuszczonym do systemu odpornościowego sojuszu. Im więcej ćwiczeń, które są rzekomo wstępem do wojny, tym łatwiej będzie w przyszłości ukryć rzeczywiste przygotowanie do agresji, tym bardziej zostaną też rozmiękczone zachodnie społeczeństwa, w tym polskie.
Chybione przestrogi
Z ćwiczeń płynie prosty morał – zawsze należy liczyć się z agresją Rosji i do niej przygotowywać, niezależnie od tego, czy ostrzeżenia ekspertów są uzasadnione czy chwilowo nie. Moskwa chce ukryć gotowość do wojny z NATO. Głosi, że ją ma, choć tak nie jest, a w przyszłości będzie na odwrót. To duże wyzwanie dla polskich polityków, bo utrzymanie wysokiej akceptacji dla wydatków militarnych w długiej perspektywie nie będzie łatwym zadaniem.
Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko mówił przed rozpoczęciem manewrów, że będzie to wstęp do agresji na Ukrainę. Władze ukraińskie podawały nawet liczbę 250 tys. żołnierzy zaangażowanych w ćwiczenia. Oficjele natowscy ostrzegali z kolei przed prowokacjami wobec państw bałtyckich, a opozycja białoruska mówiła o pozostaniu wojsk rosyjskich na stałe na Białorusi i de facto jej okupacji.
Wojna nie wybuchła, a czy Rosjanie wyjdą z Białorusi, przekonamy się dopiero 30 września, kiedy mija termin ich powrotu do baz. Przestrogi zatem rozminęły się z rzeczywistością, były więc niewiarygodne, a Ukraina, pompując grozę Zapad 2017, chciała wykorzystać manewry do wzmocnienia swojej pozycji w negocjacjach o dostawie amerykańskiej broni, przede wszystkim przeciwpancernej.
Ograniczony atak
W efekcie, podczas kolejnych manewrów przy granicy NATO trudniej będzie już formułować radykalne ostrzeżenia, a następne nie wzbudzą nawet zainteresowania opinii publicznej. O to właśnie chodzi. Media i ośrodki opiniotwórcze, także w Polsce, miały rację, ostrzegając, ale stały się mimowolnie narzędziem w wojnie hybrydowej prowadzonej przez Rosję.