Kim Dzong Il, zwany w Korei Północnej Drogim Przywódcą, lubi robić wszystkim niespodzianki. Tak też było wczoraj w Phenianie, gdy tajemniczy satrapa, ubrany jak zwykle przy takich okazjach w zielony uniform z długim suwakiem pośrodku, "bez zapowiedzi" pojawił się na ceremonii powitania prezydenta Korei Południowej Ro Mu Hiuna.
Siłą rzeczy ten trzydniowy szczyt nieustannie porównywany jest do pierwszego, z 2000 roku, gdy Drogi Przywódca podejmował u siebie poprzednika Ro, sędziwego Kim De Dzunga. By także zapisać się w historii, Ro postanowił w drodze na Północ jako pierwszy przywódca swego kraju przejść linię demarkacyjną, jaka od ponad półwiecza oddziela dwa pozostające ze sobą oficjalnie w stanie wojny państwa koreańskie (Kim De Dzung podróżował do Phenianu samolotem).
Rejon tak zwanej strefy zdemilitaryzowanej otacza linię demarkacyjną, jest tak naprawdę najbardziej zmilitaryzowanym miejscem we współczesnym świecie. Po obu jej stronach stacjonuje w sumie około 2 mln żołnierzy gotowych do walki. -Ta linia od półwiecza dzieli naród koreański, a teraz przekraczam ją jako prezydent. Po moim powrocie z Północy znacznie więcej ludzi będzie w stanie podróżować między naszymi krajami. Zakazana linia stopniowo zacznie zanikać - zapowiedział, stojąc wraz z żoną na szerokim żółtym pasie, za którym czekała już na niego północnokoreańska delegacja powitalna.
Potem prezydencka para odwróciła się i ruszyła piechotą w głąb najszczelniej zamkniętego państwa świata. Kilkadziesiąt metrów dalej czekała limuzyna, którą goście ruszyli do Phenianu.
Tak jak w 2000 roku tysiące mieszkańców Korei Północnej ubranych w tradycyjne, odświętne stroje zgodnie wymachiwało identycznymi papierowymi kwiatami na powitanie przywódcy kraju, który, jak uczą tamtejsze szkoły, opanowany jest przez proamerykańskich zdrajców.