Tego typu osoby mają swoje biura, możliwość dotarcia do poufnych dokumentów rządowych, a nawet miejsca parkingowe dla służbowych limuzyn. To oni są autorami prawie dwóch trzecich ekspertyz, propozycji rozwiązań i projektów decyzji, które szefowie resortów znajdują na swych biurkach. Jedna piąta ustaw ma swe źródło w pomysłach tej grupy urzędników. Takie są wyniki pracy niemieckiej Federalnej Izby Kontroli w Bundestagu.
„Promują interesy swych pracodawców kierujących się chęcią zysku. Taka praktyka nie powinna mieć miejsca” – czytamy w raporcie skierowanym w czwartek do Bundestagu. Izba Kontroli wręcz domaga się, by Bundestag zniósł praktyki delegowania przez koncerny swych pracowników do pracy w ministerstwach.
Zewnętrzni eksperci, jak się ich nazywa, panoszą się niemal w każdym ministerstwie. Największa ich liczba działa w resorcie gospodarki, gdzie tłoczą się delegaci koncernów energetycznych, samochodowych i farmaceutycznych. Z pomocy zewnętrznych ekspertów korzysta również niemieckie MSZ oraz sam urząd kanclerski.
Trudno się temu dziwić w kraju, którego były szef rządu Gerhard Schröder wspierał projekt gazociągu północnego z udziałem niemieckich firm energetycznych i Gazpromu, aby stanąć w końcu na czele rady nadzorczej całego przedsięwzięcia. DaimlerChrysler za pośrednictwem swoich ludzi w kilku resortach trzymał rękę na pulsie, co pomogło mu w zdobyciu lukratywnego kontraktu na zbudowanie satelitarnego systemu poboru myta od ciężarówek. Takie przykłady można mnożyć.
– W administracji rządowej nie ma miejsca na tego rodzaju agentów wpływu – twierdzi Hermann Scheer, deputowany SPD. – Konsultacje z zainteresowanymi środowiskami – tak, ale nie wolno robić tego w taki sposób – tłumaczy Sabine Leutheusser-Schnarrenberger, była minister sprawiedliwości.