Rz: Był pan w Afganistanie zaraz po ostrzelaniu afgańskiej wioski. Rozmawiał pan o tym zdarzeniu z polskimi dowódcami?
Janusz Zemke: Rozmawiałem przede wszystkim z dowództwem polskiego kontyngentu. Zadałem pytanie o przebieg tego zdarzenia. Powiedziano mi, że żołnierze zostali ostrzelani. Po czym miała ruszyć grupa, żeby im pomóc, i wówczas talibowie uciekli w stronę wioski. Oddano kilka strzałów z moździerzy w stronę jakiejś zagrody, gdzie byli talibowie. Z tego, co mi przedstawiono, jeden pocisk zboczył mniej więcej o 200 m. Nie wiadomo wówczas było, czy to był błąd w celowaniu, czy jakieś uszkodzenie pocisku.
Zawiódł sprzęt?
Taką dostałem odpowiedź. Powiedziano mi, że to był albo wypadek związany ze sprzętem, albo błąd popełnił człowiek. Przyjąłem tę wersję. Wówczas nie wzbudziła moich wątpliwości. Nie miałem żadnych podstaw, by nie ufać dowódcom.
Teraz słyszy pan inną wersję – wersję prokuratury – i czuje się pan oszukany przez wojskowych?