Wydarzenie szczególne: autorka, Magda Moskwa, nie ma nawet pięćdziesiątki; do tego pracuje w powolnym tempie i stworzył niewiele. Jednak kuratorka Maria Morzuch uznała za właściwe zaprezentować dorobek artystki w tak prestiżowym miejscu.
Jednocześnie, po raz pierwszy zostały ujawnione sekrety warsztatu malarki — ekspozycję zamyka stół z narzędziami, które bardziej kojarzą się z pracą mechanika precyzyjnego lub chirurga: wiertła, dłuta, noże, skalpele, rękawice. Do tego maksymalny porządek i sterylna czystość. Musi tak być — Moskwa operuje w ciele.
Rytuał przechodzenia
Pierwsze doznanie: w salach muzeum rozlewa się mleczna jasność, której źródła nie widać. Jakby wejść we mgłę. W tej przestrzeni „bez właściwości" — dyskretnie rozmieszczone obrazy i obiekty. Nieduże, zmuszające widza do bliskiego kontaktu. Te prace przyciągają, zarazem odpychają. Zdają się balansować na granicy świętości i profanacji. Odsłaniają jakąś tajemnicę, na przyjęcie której nie jesteśmy gotowi, a może — wolimy jej nie poznać?
Przy wejściu umieszczono prace najstarsze, studenckie (połowa lat 90.). „Były bardzo źle przyjęte przez profesorów, odrzucane, atakowane" — wspomina artystka. Nikt tak jak ona nie malował. Od początku w sztuce Moskwy niepokoił niesamowity, nierealny (nadrealny?) nastrój oraz nietypowa dla młodej dziewczyny tematyka: zainteresowanie duszą, nie ciałem postaci. Ich światem wewnętrznym. Już wtedy autorka uważała, że „człowiek sam dla siebie jest tajemnicą" i to, co widać, nijak nie oddaje tego, co siedzi w środku.
Na dyplomie pokazała kaftany i nakrycia głowy, które oszpecają i krępują ruchy. Jeszcze nie tortury, lecz wyraźny dyskomfort. Wszystko po to, żeby wyrazić, jak niektórzy ludzie czasami czują się. Zakompleksieni introwertycy, których przeraża konieczność kontaktów z innymi. Wydają się sobie paskudni, niezdarni, skrępowani własnym ciałem, sobą. To właśnie wyrażają te kostiumy.