Czuje pan emocje, czy może nie ma czasu, żeby się nad tym zastanawiać?
Jest ekscytacja czymś nowym, kolejnym wyzwaniem. Może się wydawać, że DTM to coś prostego, ale tak wcale nie jest i są rzeczy, które mogą zaskoczyć. Nie mówię tu o samym prowadzeniu auta, tylko o specyfice serii. Na przykład pierwszy raz w trakcie wyścigu będę zdany na samego siebie – jest inżynier, ale nie może odzywać się do kierowcy poza informacjami o bezpieczeństwie. Na tablicy informacyjnej też nie można niczego przekazywać i to są rzeczy, które spotykam po raz pierwszy po dobrych kilkunastu latach w wyścigach.
Debiut w prywatnym zespole, Orlen Team ART, który nie ma dużego doświadczenia w tej serii, samochód BMW wolniejszy w poprzednim sezonie niż Audi, mocna konkurencja – czy to oznacza, że można się spodziewać raczej miejsc w okolicach ostatniego rzędu?
Na szarym końcu! Nie będzie łatwo i jeśli mam być szczery, to nawet nie myślę o tym, gdzie będę. Gdyby podejść do tego realistycznie, to tak naprawdę mamy małe szanse. Nie dlatego, że zespół jest zły, i nie dlatego, że ja nie potrafię jeździć, ale dlatego, że konkurencja jest bardzo mocna i wejście na ich podwórko nie jest łatwym zadaniem. Pierwszy weekend na Spa-Francorchamps jest skrócony, ponieważ nie ma piątku. Mamy trzy kwadranse treningu, godzina przerwy, kwalifikacje i po następnych dwóch godzinach jest wyścig. Z reguły czas pomiędzy sesjami na torze daje możliwość przemyślenia pewnych rzeczy. Tutaj wyjeżdżamy w sobotę rano na pierwszy trening i później nie będzie już czasu. Dlatego dużo zależy od tego, jak będzie wyglądał początek sesji w Spa. Seria DTM ścigała się tam dawno temu [w sezonie 2005 – przyp. red.], więc nie mamy żadnych danych, które mogłyby jakoś pomóc – szczególnie nam, debiutantom. Mówię „nam", bo zespół też jest nowy. Dodatkowo mam również nowego inżyniera, innego niż na testach, więc jest sporo utrudnień.
Czy w miarę upływu sezonu i kolejnych wyścigów nastawia się pan jednak na marsz w górę stawki?